Tytuł: Tomasz Kozłowicz – Cisza jest najgenialniejszym tworem natury
Autor: Przemysław Strzałkowski
Źródło: PolscyLektorzy.pl
Data publikacji: 23.09.2019
Cykl wywiadów BLIŻEJ MIKROFONU jest autorskim przedsięwzięciem portalu PolscyLektorzy.pl. Rozmawiamy z lektorami nie tylko o doświadczeniach zawodowych, ale też o tym, co ich osobiście ukształtowało, co ich porusza poza pracą. O sprawach, których nie znajdziecie w notkach encyklopedycznych. Choć oczywiście polecamy opracowane przez nas biografie w bazie SYLWETKI LEKTORÓW.
Przemysław Strzałkowski polscylektorzy.pl: Dubbing był Ci chyba pisany, bo zacząłeś już w dzieciństwie.
Tomasz Kozłowicz: Tak, w trzeciej albo czwartej klasie szkoły podstawowej. Zaczęło się od tego, że zakochałem się w jednej z koleżanek z mojej klasy. Poza podstawówką uczyła się gry na skrzypcach. Sprawdziłem, gdzie chodzi na te zajęcia dodatkowe. Moi rodzice byli bardzo zdziwieni, gdy stwierdziłem, że też chcę się uczyć gry na skrzypcach… ale zapisali mnie do szkoły muzycznej. Kiedyś do tejże szkoły przyszedł kierownik produkcji pan Krzysztof Kupsz i zapytał, które dziecko chciałoby zagrać głosem w filmie. Oczywiście las rąk! Potem był casting i okazało się, że daję sobie z tym radę (śmiech). I tak zaczęła się moja przygoda z dubbingiem.
Na spółkę z moim równolatkiem Sławkiem Pieniążkiem nagrywaliśmy większość filmów, które przychodziły wtedy głównie z „demoludów”. Były filmy bułgarskie, węgierskie, czeskie – wszystkie dubbingowane, do kina lub telewizji. Wiele filmów dla dzieci było nagrywanych w Łodzi, więc siłą rzeczy szkoliłem warsztat.
Oto moc uczucia… Jesteś aktorem niezwykle wszechstronnym. Grałeś role poważne – jak w „Dekalogu” Kieślowskiego – a zarazem użyczasz głosu postaciom wesołym i zwariowanym. Jak się pomiędzy tym przestawiasz? Zapewne wymaga to wysiłku.
Mam też przykład z teatru Ateneum. Pracowaliśmy nad sztuką „Zmierzch długiego dnia” z panem Gustawem Holoubkiem, panią Budzisz-Krzyżanowską i Michałem Żebrowskim. Próby były bardzo intensywne i wymagające takiego wysiłku, że po kilku godzinach - gdy wychodziłem na schodki przed Ateneum - musiałem się zastanowić, gdzie jestem. To był ogromny wysiłek emocjonalny.
Jeżeli robi się dubbing, początek budowania roli jest już poniekąd „narzucony” przez twórców, najczęściej amerykańskich. My ewentualnie dopracowujemy postaci. Czasem nawet polepszamy tę ich wersję. W Ameryce aktor dostaje tekst i storyboard, jest kilka kamer filmujących, jak tworzy postać i na podstawie jego gestów i mimiki animatorzy rysują obrazek do filmu. Np. Osioł w "Shreku" ma mimikę i uśmiech Eddie’ego Murphy, który użyczył mu głosu. My – mając oryginał – widzimy, jakie emocje są narysowane i dopasowujemy się do nich. Bywa też, że podbijamy interpretacją aktorską narysowaną postać. To właśnie taki rodzaj skupienia. Trzeba jeszcze trafiać w „kłapy” tej narysowanej postaci.
Inaczej jest z lektorowaniem, kiedy trzeba „wypuszczać” dźwięk, właściwie nie wolno trafiać, żeby widz miał możliwość posłuchania oryginalnego głosu grającego aktora. Chyba w Rosji robią tak, że wszystkie role męskie czyta jeden mężczyzna, a wszystkie kobiece – kobieta. I proporcje dźwiękowe są tak ustawione na lektorów, że właściwie nie słychać oryginału. Polski widz jest przyzwyczajony do tego pierwszego sposobu.
Jeśli idzie się do takiej pracy, to przestawienie się jest organiczne: teraz będę aktorem, a teraz lektorem.
Domyślam się, że dubbingowanie głównej postaci w filmie „Maska” musiało być niezłą zabawą i zarazem wyzwaniem.
Było jeszcze kilka takich filmów. Między innymi „Whiskers”. Po nagraniu jednego dwudziestominutowego odcinka czułem się jak po trzech energetykach. Tak zmieniał barwę głosu, intonację, że zmierzenie się z jego emocjami i temperamentem było sporym wysiłkiem. Podobnie było w trakcie nagrań do „Maski” – z temperamentem Jima Carrey’a i postacią, którą wykreował, z tym, jak się zmieniała: ze spokojnej na zwariowaną.
Cofnijmy się nieco. Zacząłeś studia aktorskie w łódzkiej Filmówce, a ostatecznie ukończyłeś warszawską PWST. Czy legendarna łódzka szkoła Cię rozczarowała? A może chciałeś być w warszawskim centrum wydarzeń?
(śmiech) Rozczarowanie było, bo… zostałem wyrzucony z Łodzi. Dowiedziałem się potem, że stałem się ofiarą rozgrywek personalnych pomiędzy profesorami. Powiedziano mi, że jestem „niedojrzały emocjonalnie”, ale żebym koniecznie zdawał za rok. Zostaliśmy usunięci razem z kolegą.
Trzeba było mieć dwie dwójki, żeby wylecieć. Jedną dwójkę dostałem, będąc nie do końca obsadzonym, a wręcz trochę lekceważonym. Robiliśmy wtedy „Pogrzebać umarłych” Show’a i miałem rolę jednego z umarłych, który był kiedyś pianistą i poparzył ręce. Wołałem: „Ręce! Mamo, moje ręce!” To było wszystko. I na egzaminie wyszło tak, jakbym przez pół roku pracował nad „Mamo, moje ręce!” (śmiech).
Drugą dwójkę dostałem ze scen zbiorowych, gdzie oceniano cały ansambl. Wszyscy dostali czwórki, a ja i kolega dostaliśmy dwójki (śmiech). I tak to się skończyło. Nie mogę powiedzieć, że mam żal - bo rozczarowanie, które wtedy przeżywałem, obróciło się na dobre.
Zdawaliśmy do warszawskiej szkoły i było mi łatwiej, bo przez rok w łódzkiej filmówce dowiedziałem się, mniej więcej, czym to się je. Na czym polega zadanie aktorskie, pantomima. Zresztą praktycznie wszyscy koledzy z mojego łódzkiego rocznika są w Warszawie. Czarek Pazura, Wojtek Malajkat, Piotrek Polk i wielu innych. Wszyscy przenieśli się do tego, nie ukrywajmy, centrum kulturalnego środkowej Polski.
Łódź bardzo się zmieniła. Podejrzewam, że wtedy – poza Filmówką – było szaro…
Jestem z Łodzi (śmiech) i wiem, jak od lat 60 się pozmieniało. Jako młody człowiek nie zastanawiałem się nad tym. Przyjmowałem łódzki świat takim, jaki był. Oczywiście mam przyjemniejsze i mniej przyjemne wspomnienia… Byłem osobą dość towarzyską (śmiech), więc wspólnie z kolegą Mariuszem mieliśmy znajomych w sześciu, czy siedmiu liceach. Gdy przychodził piątek i sobota, trzeba się było zastanowić, na którą imprezę pójść (śmiech).
„Zróbmy więc prywatkę, jakiej nie przeżył nikt” – jak śpiewa klasyk.
Mieliśmy wielu przyjaciół, więc fajne i wesołe było życie nastolatka. Szczęśliwie nigdy nie przerwałem dubbingu. Nawet będąc w liceum dostawałem propozycje. Tak się złożyło, że gdy przeniosłem się do Warszawy, pani reżyser Maria Piotrowska – bardzo popularna wśród łódzkich dubbingowców – także się tam przeniosła. Spotkaliśmy się przypadkiem i zaprosiła mnie do współpracy. Wiedzieliśmy, jak ze sobą pracować i będąc już w szkole warszawskiej dalej ciągnąłem życie dubbingowca.
A jak wspominasz warszawską PWST?
Szokowały już egzaminy, ponieważ były to jeszcze czasy mistrzów. Zobaczyłem skład komisji oceniającej, w której siedzieli: pan Łapicki, Łomnicki, Englert, pani Śląska, Komorowska, Mrozowska, Hanin…
Może człowieka zatkać.
I tak się stało. Nogi zaczęły drżeć. Potem, gdy już się dostałem, miałem z nimi wszystkimi do czynienia. Przez cztery lata z nauczycielem Łomnickim – jak kazał się do siebie zwracać. „Nauczyciel” - bo mawiał, że nie zrobił żadnego tytułu profesorskiego. Pani profesor Śląska była opiekunem mojego roku. Mieliśmy także zajęcia z panem profesorem Bardinim. Przeciekawe, przeurocze, uświadamiające na czym właściwie polega zawód, szacunek do sceny i roli. Niestety bardzo krótko – bo tak się poukładały profesorskie terminarze.
Jak mawiał pan profesor teatr jest podstawą. Tak, jak mówi się, że matematyka jest matką wszystkich nauk, tak scena teatralna jest matką wszystkich dziedzin w życiu aktorskim. Z niej wywodzi się umiejętność grania, przynajmniej poprawnie, w filmie, radiu, dubbingu…
Od dawna używasz pseudonimu lektorskiego „Jan Czernielewski”. Czy to nie szkodzi budowaniu swojej marki? Nie rozmywa świadomości tego, kto jest kim?
Tu muszę powiedzieć, jak to się zaczęło. Nagrywałem coś w dubbingu w studiu przy Myśliwieckiej, a tam - oprócz studiów dubbingowych - były studia lektorskie. Spotykaliśmy się z kolegami lektorami na korytarzach i traf chciał, że na to moje nagranie wszedł Stanisław Olejniczak. Stasio dość często robi dłuższe urlopy, a jest wziętym lektorem i ma długie seriale, więc zawsze szuka zastępcy na czas wyjazdu. Usłyszał mój głos i zapytał, czy chciałbym spróbować. Zacząłem czytać, zobaczył, że sprawnie mi to idzie i powiedział: „Dobra, to przeczytaj już cały film”. Przeczytałem. „To teraz musisz się przedstawić”. Nie wiedziałem, czy będę to robił. Wymyśliłem, że nie przedstawię się jako Tomasz Kozłowicz – aktor, tylko stworzę postać lektora, która zajmuje się czymś innym.
Taki byt czytający.
Tak (śmiech). Wiadomo, że kilku kolegów wykonywało kiedyś inne zawody, kończyli inne szkoły, a lektorami stali się przez przypadek. Jestem aktorem - to lektorem będę pod innym nazwiskiem. A nazwisko i imię wymyśliłem na szybko, bo Jan to był mój ojciec, a Czernielewska to nazwisko panieńskie mojej mamy. I powstał Jan Czernielewski. To funkcjonowało, wszyscy mieli zabawę – ja też. „Słuchaj, taki człowiek czyta… no, głos ma jak ty! Ale to jakiś inny facet. Znasz, słyszałeś?” – takie były rozmowy. Reżyser dubbingu Miriam Aleksandrowicz – córka Zofii Dybowskiej-Aleksandrowicz, także słynnej pani reżyser, z którą miałem szczęście i przyjemność współpracować – opowiadała mi, że oglądała jakiś film i w tyłówce słysząc „czytał Jan Czernielewski” powiedziała: „Taaa, na pewno!” (śmiech).
Teraz jest internet i nie ma tajemnicy, raczej rodzaj zaciekawienia. Widziałem nawet gdzieś wpisy: „Tomasz Kozłowicz vel Jan Czernielewski”.
Czy masz szczęście do tłumaczy? Powiedziałeś kiedyś, że są lepsi i gorsi.
Każdy człowiek może być trochę zmęczony, więc tekst „odpuści”, nie dopracuje. Kłopot jest z tymi, którzy nie naczytują tekstu po zrobieniu listy dialogowej. Tekst jest rozbudowany literacko… OK, ale nie do przeczytania w trakcie filmu, bo niemożliwe jest zmieszczenie tylu słów w trakcie dialogu padającego z ekranu. Bywa też, że jeżeli dialogiści naczytują, to szeptem. Szeptem, wiadomo – wszystko się mieści. A przecież każda samogłoska musi wybrzmieć. Potem okazuje się, że lektor się nie wyrabia i są kłopoty.
Nie mówię już o moim komforcie. Jestem kojarzony z osobą, która dość szybko czyta i nie przeszkadza mi to – to znaczy przeszkadza i próbuję się zmieścić, tyle, że praca jest gorzej wykonana pod kątem troski o widza, o jego odbiór. Dlatego, że zaczyna się robić taki „wczesny Teleexpress”. Przy zbyt dużej ilości tekstu widz zapamiętuje mniej informacji, mniej ważnych dla treści filmu słów.
Wracając do dubbingu – strunom głosowym jedna postać naturalnie „leży”, a inna mniej. Przy których musiałeś się bardziej wysilić, starać?
Zwykle reżyser wie, kto jest na tyle głosowo zbliżony do danej roli, żeby nie było słychać wysiłku. Wiadomo, że nie zagram postaci z głębokim basem, bo go nie mam. Nie jestem nawet brany pod uwagę przy obsadzaniu takich ról. Jeżeli już dostaję jakąś propozycję, to z domniemaniem, że dam radę (śmiech).
Gdy gram Speedy Gonzales’a - wiadomo: przepona, ściśnięcie krtani - sprawia mi to nieduży kłopot. Ale przy Króliku Bugsie co chwilę muszę sobie przypomnieć… Któregoś dnia odbywał się w studiu casting, przechodziłem korytarzem i usłyszałem: „O, Tomek, spróbujesz Królika Bugsa?” (śmiech). I akurat trafiłem! Bo w produkcjach disneyowskich i warnerowskich próbki są wysyłane do Stanów i tam się sprawdza, który głos jest najbardziej zbliżony do oryginału. Np. w kilkudziesięciu krajach Król Lew mówił tym samym głosem, chociaż w różnych językach. Taka sytuacja była również tutaj.
Co 15-20 minut muszę sobie przypomnieć, jak Królik mówi. Mam takie jedno zdanie: „Co jest, doktorku?”, które muszę sobie powiedzieć kilka razy, żeby mi ten głos nie uciekał. Tu rzeczywiście jest wysiłek.
Kiedyś grałem postać wiekowego pana w filmie „Orson & Olivia”. To znaczy grałem chłopczyka Orsona, ale reżyserka – wiedząc, że mam możliwość zmiany głosu – poprosiła, żebym zagrał też tego starego służącego. Pojawiał się on tylko czasami. Zdarzył się jednak odcinek, w którym Olivię porwano i Orson wraz ze służącym jej szukali. Co scena, to razem! I tak wciąż gadałem ze sobą, tylko innymi głosami (śmiech).
Nagrywałeś poważne rzeczy już w latach 80 i 90. Jaka jest różnica w pracy pomiędzy epoką analogową a cyfrową?
Teraz jest dużo prościej i szybciej, wszędzie panuje program Pro Tools. Gdy zaczynałem w dubbingu, mieliśmy ogromne projektory, film cięło się na tak zwane sklejki i się je zapętlało. Sklejka leciała cały czas w kółko i jeżeli ktoś się pomylił, trzeba było doczekać do jej końca i gdy przeleciał czarny pasek - tzw. „rozbiegówka” - wszyscy grali od nowa.
Czyli łatwo było podpaść kolegom.
Oj, tak. Gorzej, jeśli taśm było na tyle mało, że nie można ich było ciąć i dawali filmy w całości. Wówczas na potrzebę nagrania sceny odbywającej się pół godziny później trzeba było przewinąć pół godziny filmu, a potem cofać. Teraz skacze się kodem czasowym, wbija się go i film odtwarzany jest od tego miejsca, od którego chcemy.
Dawniej przy dwóch-trzech mikrofonach stało pięć lub sześć osób – tyle, ile grało w scenie. Nie dało się – jak w tej chwili – nagrywać każdego z osobna i tego montować, dopasowując poziom i barwę dźwięku do oryginału.
Podobnie z nagraniami lektorskimi, gdy były taśmy analogowe, tak zwane Bety (Betacam to rodzina produktów wideo opartych na taśmie 1/2 calowej, produkowanych przez firmę Sony od roku 1982 – przyp. red.). Trzeba było przewinąć taśmę i ustawić znacznik, zwykle na mniej więcej sześć sekund, a potem wyczekać od znacznika do miejsca włączenia zapisu. Dodatkowe sześć sekund to niby niedużo, ale w przypadku częstych pomyłek robi się sporo straconego czasu.
W tej chwili 1,5 godziny filmu - szczególnie „kina akcji” - da się nagrać w godzinę, bo sceny, w których nie ma dialogu, można przy użyciu wspomnianego kodu czasowego przeskoczyć. Kiedyś przyszedłem na lektorskie nagranie dla Wizji TV z próby generalnej koncertu i zobaczyłem, że mam jedną kartkę. A film trwał godzinę czterdzieści. Przeczytałem kwestię dyrygenta: „Witam Państwa serdecznie. Na początek proszę o powstanie, abyśmy minutą ciszy uczcili śmierć naszego pierwszego skrzypka”. I już minutę przewinęliśmy. Potem: „Przystępujemy do próby, proszę o skupienie”. A potem przeleciał cały koncert, Dyrygent: „Dziękuję wszystkim, do zobaczenia jutro na premierze” i na koniec: „Czytał Jan Czernielewski” (śmiech). Cały film zrobiłem w pięć minut.
Robota marzeń (śmiech). Domyślam się, że za pełną stawkę.
Tak, zapłacono mi za dziesięć aktów, czyli za godzinę czterdzieści.
Niektórzy bywają swoimi najsurowszymi krytykami. Czy zdarza Ci się oglądać produkcje i myśleć, że coś mogłeś zrobić inaczej?
Raczej nie, ponieważ kontroluję się już w trakcie nagrania. Poza tym także realizator mnie kontroluje w myśl „prawa pierwszego ucha”. Ale czasami oglądam dokumenty, które czytałem, bo w tekście do przeczytania jest tak dużo informacji, że nie mam szansy spojrzeć w trakcie nagrania na ekran, a często obraz bardzo podbija treść.
A czy otrzymujesz listy od widzów? Albo zostałeś rozpoznany po głosie?
Po głosie też bywam rozpoznawany. „Ooo! Program Jak to jest zrobione... Pan to czyta, oglądam wszystkie odcinki!” Takie wyrazy sympatii. I przychodzą do teatru listy z prośbą o autograf, na przykład ze wzmianką: „Bardzo lubię pana słuchać”. To bardzo miłe i cieszy, że jest kilka osób, które słuchając mnie miło spędzają czas…
Rozmawiamy w niedzielę, zatem proszę Cię o „słowo na niedzielę”, czyli o garść uwag i refleksji dla tych, którzy stawiają pierwsze kroki w tym zawodzie.
„Orędzie” (śmiech): Młodzi lektorzy! Dbajcie o Waszego widza. Pamiętajcie, że jesteście ostatnim ogniwem w jego ocenie. Dbajcie o poprawność języka polskiego w tekstach, które czytacie. Film jest przetłumaczony lepiej lub gorzej, natomiast na końcu wszelkie uwagi o wykonanej przez wszystkich pracy - na której efekt końcowy nie macie wpływu - i tak spadają na Was, bo Wy użyczacie głosu i Wy się przedstawiacie, mówiąc na koniec filmu: „czytał…”. W opinii widza lektor jest uznawany za osobę odpowiadającą za wytworzony do emisji produkt. Wymagajcie i dbajcie o Wasz wizerunek.
Myślę, że jeśli chodzi o dźwięki, to cisza jest najgenialniejszym tworem natury. Każdy z nas powinien dwa razy pomyśleć, czy słowa, których użyje wkraczając w tę strefę są tak ważkie, by mieć prawo ten twór zaburzyć.
To piękne podsumowanie naszej rozmowy (śmiech). Bardzo dziękuję…
Dziękuję bardzo.
Zdjęcia: Przemysław Strzałkowski / PolscyLektorzy.pl
Asystent planu: Renata Różycka
Brak komentarzy