Permanentny przegląd prasy, portali internetowych, społecznościowych, radia i telewizji. Zbieramy wszelkie publikacje na temat lektorów i ich pracy. Efekt naszych poszukiwań znajdziesz w tym dziale. Jeśli masz coś czego tu nie ma, podziel się linkiem! Koniecznie daj nam znać!
Janusz Zadura dla Onet.pl - Nienormalne postacie są ciekawsze
Warto sięgnąć po wywiad opublikowany w dziale sportowym Onetu. Wybraliśmy fragmenty, w których Janusz Zadura opowiada o szczegółach nagrywania audiobooków oraz o kulisach dubbingu. Co jest ściśle tajne i dlaczego?
Jak to się stało, że trafił pan do dubbingu i to do tak znanych filmów, jak "Shrek", "Harry Potter" czy "Madagaskar"?
Bo ja dyplom mam z aktorstwa (śmiech). Dubbing uprawiam od 25 lat i jest to takie fantastyczne i cudowne miejsce, do którego idę zawsze z radosnym bananem na twarzy. Tam spotykają się fajni ludzie — aktorzy, reżyserzy, producenci. Praca pracą, ale to jest wspólna zabawa. Tam jest naprawdę przyjemnie. Wypija się kawkę, zapala papierosa, rozmawia z fajnymi ludźmi, którzy są nie tylko dowcipni i przyjacielscy, ale jeszcze inteligentni. Potem zabieramy się do pracy i robimy też coś, co lubimy. Podkładanie głosów pod filmy czy bajki (animację wolę), sprawia nam frajdę. Bawimy się, zmieniając głosy. A wie pan, jak komentujemy swoje dubbingowanie, kiedy np. taki jak ja 53-latek, ojciec dzieciom, staje przed mikrofonem, wygłupia się i mówi... (tu Janusz Zadura zaczyna naśladować postać z kreskówki — red.)? Mówi się "tatuś w pracy". (Śmiech). Dla nas to radość. Pieniędzy z tego wielkich nie ma, nie wiem, jak można wyżyć z samego dubbingu. Podobno tacy są, ja to traktuję jako hobby. Mam nadzieję, że Związek Zawodowy Twórców Dubbingu, który powstał, sprawi, że będziemy zarabiali tak jak aktorzy w dubbingu w Niemczech.
Tylko że w Niemczech jest dużo więcej tego rodzaju pracy, bo wszystkie filmy fabularne są dubbingowane.
Ach, gdybym był aktorem dubbingowym w Niemczech czy we Francji, czy gdziekolwiek w bogatej Europie, to bym miał dom, Hawaje, dobrą furę, albo dwie, bo drugą miałaby żona (śmiech). No cóż, całe szczęście, że czytam audiobooki.
Czy jest pan już na tym etapie, że może sobie pan wybrać audiobooka, którego chce pan przeczytać na ileś tam propozycji?
Nie. Biorę dużo, bo po pierwsze lubię. A po drugie dostaję coraz lepsze książki do przeczytania. Swoje odbębniłem, ale i tak od początku miałem szczęście do dobrych książek. To jest tak, że czytając ich dużo, człowiek zaczyna sobie zdawać sprawę, jak niewielka liczba jest perełek, jak malusieńka liczba diamentów. Z wielką przyjemnością się je czyta. Mało jest też kamieni milowych i nie mam tu na myśli niczego związanego z polityką. Dużo jest za to książek, które mają dobry pomysł i wszelkie predyspozycje, żeby być dobrymi książkami, ale niektórym pisarzom chyba jednak talentu nie staje. Piszą szybko, zbyt dużo stron, których nie dają rady wypełnić dobrą treścią. A w dodatku taka jakaś moda nastąpiła, żeby pisać jak telenowele — mnóstwo gadania o niczym: "chciałbym z Tobą porozmawiać o naszej wczorajszej rozmowie". (Śmiech). Albo: "Napijesz się herbaty? Jakiej? Zielonej? Czarnej? Czerwonej? Niebieskiej?" Co mnie to obchodzi?! W dawnych książkach czy filmach słowa miały wartość, wnosiły jakąś treść, a nie nijakość. W dodatku punkty zwrotne… ach jakaż rzadkość. Ale żeby nie wyszło, że grymaszę. Lubię czytać i budować atmosferę w audiobooku. I nie dość, że to lubię, to jeszcze mi za to płacą (śmiech). Szczęściarz ze mnie!
Po ilu książkach przestał już pan liczyć, ile nagrał audiobooków?
Nie mam pojęcia, ile ich nagrałem. Jest tego kilkaset, na pewno, ale ile dokładnie, nie wiem. Wiadomo, że pierwsze były takimi audiobookami, gdzie uczyłem się czytania awista i interpretacji. Aż mnie śmiech ogarnia, kiedy wspomnę pierwsze interpretacje, o przepraszam — nadinterpretacje. Co tam się działo! Mocno szarżowałem. Aktorstwo pełne kubłów. Teraz to uspokoiłem, idę nie tylko w emocje, ale i w charakter postaci. Staram się, by każda postać była inna, co nie jest łatwe, bo trzeba potem pamiętać. Zresztą każda książka jest zupełnie inna. Każda książka ma swój własny rytm, swoją własną muzykę, melodię. Każdą staram się czytać inaczej, złapać ten rytm i pójść tym nurtem. Ale gdyby mnie pan spytał, o czym była książka, którą przeczytałem przedwczoraj, to stanąłbym jak wryty. Bo nie pamiętam. Jak tylko wychodzę ze studia i kończę książkę, to od razu w głowie robię sobie reset! Zupełnie nie pamiętam, o czym czytałem. Chyba że coś mi się niezwykle spodoba, to posiedzi to trochę w mojej głowie.
Jak wygląda pana praca przy nagrywaniu audiobooka? Czy przygotowuje się pan do tego? Czyta pan wcześniej prywatnie książkę, którą ma pan przeczytać na głos, aby na przykład dobrze wymówić zagraniczne nazwiska?
Lecimy awista. Lubię czasami poprosić wydawcę o książkę, żeby przeczytać pierwsze 10-15 stron, żeby wyczuć klimat. I to jest niesamowite, ale łatwiej mi się czyta to na głos niż oczami. Bo wtedy słyszę rytm tej książki, muzykę tej literatury i wiem, jak w nią wejść i jak ją rozgryzać. Mój ulubiony realizator, Marek Piastowicz kiedyś mi powiedział: "Nie czytaj tych książek przed wejściem do studia, bo się będziesz nudził". I coś w tym jest. Są oczywiście aktorzy, zwłaszcza z tej starszej generacji, którzy nie wejdą do studia, jeśli sobie tej książki nie naczytają i nie wiedzą, co się w niej dzieje. Ja jednak lubię odkrywać na bieżąco. Chociaż zdarzają się różne kwiatki. Kiedyś czytałem pewną książkę i tam był zły bohater, ale występował w masce. Przez całą książkę czytałem go niskim i takim niedobrym, zachrypniętym głosem, a co się okazało na koniec? Pod maską ukrywała się kobieta. Trzeba było zmieniać około 600 jej wypowiedzi (śmiech).
/.../ Dobrze nagrany audiobook brzmi, jakby całą książkę przeczytał pan za jednym razem, a przecież to kilka lub kilkanaście godzin nagrania. Nie mówiąc o poprawkach. Jedna książka to dla pana ile przyjść do studia?
To zależy, ale taką książkę na 400 stron to się nagrywa w takich seriach cztero-, maksymalnie pięciogodzinnych, razem około pięciu, sześciu dni. Wszystko jest fajnie, jak nagranie udaje się zrealizować przez kilka dni z rzędu. Jestem wtedy na bieżąco i wiem przynajmniej, o czym ta książka jest. Zdarzają się też takie sytuacje, że gramy daną książkę dwa dni, po czym robi się przerwa tygodniowa, bo coś innego nagrywam. W tak zwanym międzyczasie czytam jeszcze dwie inne pozycje i wracam do tej książki i nie pamiętam nic: kto i dlaczego? Wtedy realizatorzy mi pomagają i pamięć wraca. Są też książki, które się wręcz same czytają, bo są napisane świetnym językiem. Są też takie, które są chropowate, kanciaste i nie da się ich czytać — ale o jakości już mówiłem.
/.../ Znalazłem takie zdanie, że Janusz Zadura to głos najbardziej szalonych postaci z kreskówek. Zgodzi się pan?
Nie wiem, ale lubię takie postacie, ich nerwówkę, emocjonalność etc. Kiedyś na kanale "Widzę Głosy" powiedziałem, że chciałbym zagrać króla, żeby sobie mówić takim niskim głosem. Ale to nudne. Nienormalne postacie są ciekawsze. Swoją drogą, kiedyś do studia na nagranie pojechała ze mną moja córka, 40 minut tam była, podczas gdy ja wydawałem z siebie wszelakie dźwięki i ultradźwięki. Wszyscy byliśmy zadowoleni z mojego darcia japy i ja taki dumny zwracam się do córki na schodach: "I co? Tatuś dał radę?", a moja córcia: "Takiego się wstydu najadłam. Już więcej z tobą nie przyjadę na żadne nagranie".
/.../ Chyba się trudno podkładało głos za Grovera z ulicy Sezamkowej?
Uwielbiałem tę pracę z niebieskim potworkiem z Ulicy Sezamkowej. Z Groverem było tak, że przez pierwszy czas nagrywania go, traciłem głos non stop. Po godzinie nie byłem już w stanie grać dalej, bo zdzierałem sobie gardło. W pewnym momencie zaskoczyło, znalazłem miejsce w gardle i mogłem już tego Grovera grać non stop w takich sesjach po trzy, cztery godziny. I darłem japę, nie zdzierając sobie głosu. Ale są też i niepowodzenia… Kiedyś stwierdziłem, że nie nadaję się do pewnej roli u bardzo znanej pani reżyser. Dała mi rólkę i nie byłem w stanie wskoczyć w tę postać. Miałem ze dwadzieścia kilka propozycji i pomysłów, ale ciągle bez trafienia. Stwierdziłem: "Ewa, to chyba nie jest moja rola". Chyba się na mnie obraziła, bo już mnie więcej nie zapraszała. Ale ja swoją drogą lubię pracować z lepszymi. Jeśli widzę, że ktoś jest ode mnie lepszy, oddaję pola i mogę się czegoś nauczyć. Nie przejmuję się, że ktoś jest ode mnie lepszy aktorsko, bo zastanawiam się, co trzeba zrobić, żeby wejść na ten pułap.
/.../ Chyba dość trudno jest się wbić na dubbing do Disneya, gdzie głosy postaci muszą jeden do jeden się zgadzać z ich oryginalnymi odpowiednikami. Stąd nie każdy, a tylko Mariusz Czajka i Jarosław Boberek mogą być Kaczorem Donaldem.
Tak, bo dla nich w Ameryce liczy się jeszcze, oprócz rzemiosła aktorskiego, to czy głos idealnie pasuje. Oczywiście zagranie w jakimkolwiek Disneyu, czy w czymkolwiek i gdziekolwiek, to ciężka akcja typu castingi, próby głosowe, kto pasuje, kto nie. Żadna produkcja nie pozwoli grać tak ważnej postaci, jak Kaczor Donald komukolwiek po znajomości. I Jarek Boberek jest królem dubbingu, ja co najwyżej księciuniem (Janusz Zadura puszcza oko).
A jak to jest z nagrywaniem dubbingu do filmu od kulis? Podobno aktorzy przy nagrywaniu, które jak wiadomo, odbywa się przed światową premierą, widzą na ekranie czarno-biały obraz z pomiarem czasu, żeby nigdzie nie wyciekło nagranie dobrej jakości.
To prawda. Jest to ściśle tajne, top secret. Podpisujemy umowy, które nie pozwalają nam nawet zrobić zdjęcia studia, w którym jesteśmy, już nie mówiąc o ekranie z zawartością filmu. Raz zrobiłem coś takiego, w ogóle niechcący. Nie spodziewałem się, że taki odzew będzie. Jedna z kierowniczek produkcji wydzwaniała do mnie, miałem wyciszony telefon, potem patrzę "sto wiadomości", tyle SMS-ów typu: "Dzwoń do mnie! Natychmiast". Oddzwaniam więc i słyszę: "Czyś ty zwariował? Oszalałeś? Karę chcesz zapłacić?". A kary są kosmiczne — ale nie mogę o tym, bo to też top secret. Jedna ze znanych aktorek, nie powiem która, top secret, ale ona na pewno będzie wiedzieć, że to o nią chodzi, w trakcie grania dubbingu zrobiła sobie selfie i wrzuciła na Instagrama czy Facebooka. Jeszcze w trakcie tego nagrania ktoś z Disneya czy Hollywoodu to zobaczył, zadzwonił do Polski i afera była nie z tej ziemi. Ktoś odpowiedzialny z kierownictwa przerwał nagranie i: "Na razie, buźka, ciesz się, że nie będziesz płaciła kary, ale ty już w tym filmie nie grasz". Środki zaostrzone na maksa.
Kiedyś aktorzy nagrywali dubbing razem, a teraz jest pan w studiu sam.
Starsi koledzy opowiadali o dubbingu lat 70. czy 80. to faktycznie zbierali się razem. Na nagranie przychodziły duże nazwiska, czołówka polskiego aktorstwa. Oni siadali, próbowali i potem w trakcie nagrania każdy bał się pomylić, bo rozwalał robotę pozostałym. Teraz to wygląda zupełnie inaczej. Przede wszystkim gra się w pojedynkę. Jak zaczynałem, to już graliśmy sami, bez kolegów obok, ale oglądało się całą scenę, żeby zobaczyć, o czym ona jest, jakie ma tempo. Potem kilka prób, żeby w to wejść, no i rzeczywiste nagranie. Teraz po jednym zdaniu. Trochę tego żałuję, bo lubię jak reżyser mnie "po dywanie przeczołga" i wychodzę z takiego dubbingu zmęczony. Dubbingowiec z doświadczeniem gra zazwyczaj awista. Zwłaszcza jeśli jest to kolejny odcinek serialu. Znamy daną postać i jak jest dobrze napisana, to lecimy z koksem. Kiedyś było spokojniej, teraz wszystko szybko, szybko.
Czy w jakiś szczególny sposób dba pan o głos? Jeden znany lektor mówił, że nie można niczego na "P" — nie można pić, palić i tak dalej.
Papierosy są do d***. Była kiedyś taka akcja, cóż jednak z tego, skoro mądrością w tym przypadku nie grzeszę. Ja sobie wiele razy mówiłem: dzisiaj to już nie palę, aż do pierwszego papierosa, który jest po śniadaniu i po pierwszej kawie. Jak nie palę, a zdarzają się takie okresy w moim życiu, mogę z głosem robić to, co mi się żywnie podoba, zupełnie co chcę. Od dołów po góry sopranowe i mezzosopranowe. Jak palę, to mogę mniej. "P" to też picie. Wszyscy wiemy, że głos się gruntuje i nabiera swojej barwy nie tylko przy papierosach, ale i procentach. Najgorzej jak się przesadzi, to można mówić jak Himilsbach. Zgadzam się ze wszystkimi mędrcami, którzy mówią, że to jest mój warsztat pracy i jak go będę zanieczyszczał, to go mogę stracić. Ale staram się, choć jak widać, jestem słabym człowiekiem. I niemądrym…
Spotykamy się po pana nagraniu. Pochwali się pan, przy czym pan teraz pracuje?
Nagrywam świetną książkę Cezarego Harasimowicza "Testament, czyli opowieść o Tadeuszu Kościuszce słowami jego ordynansa, syna afrykańskiego księcia Agrippy Hulla". To jest o czarnoskórym adiutancie Kościuszki w Stanach Zjednoczonych. Świetnie napisane, a do tego w pierwszej osobie liczby pojedynczej. Książka daje więc szansę na to, co lubię najbardziej — ja nie czytam, ja robię coś w rodzaju monodramu. Mam nadzieję, że odbiór słuchaczy będzie pozytywny. /.../
Więcej - zwłaszcza o dawnej pracy w redakcji sportowej TVP - przeczytacie w wywiadzie na Onet.pl
Brak komentarzy