Publikacje o lektorach
ARTYKUŁY, AUDYCJE, FILMY

Permanentny przegląd prasy, portali internetowych, społecznościowych, radia i telewizji. Zbieramy wszelkie publikacje na temat lektorów i ich pracy. Efekt naszych poszukiwań znajdziesz w tym dziale. Jeśli masz coś czego tu nie ma, podziel się linkiem! Koniecznie daj nam znać!

Tytuł: Stanisław Olejniczak - Lektor jest znakomitym wynalazkiem
Autor: Przemysław Strzałkowski
Źródło: PolscyLektorzy.pl
Data publikacji: 29.10.2021  
 
W cyklu wywiadów BLIŻEJ MIKROFONU rozmawiamy z lektorami nie tylko o doświadczeniach zawodowych, ale też o tym, co ich osobiście ukształtowało, co ich porusza poza pracą. O sprawach, których nie znajdziecie w notkach encyklopedycznych. Choć oczywiście polecamy opracowane przez nas biografie w bazie SYLWETKI LEKTORÓW.

Przemysław Strzałkowski polscylektorzy.pl: Można powiedzieć, że jesteś głosem zmiany ustroju w Polsce.

Stanisław Olejniczak: Można tak powiedzieć, bo - jak ogłosiła w Dzienniku Telewizyjnym Joanna Szczepkowska - "4 czerwca 89 roku skończył się w Polsce komunizm", a ja oficjalną działalność lektorską rozpocząłem 1 września. Ale wystartowałem nieco wcześniej - to był rok 87 może 88. Pracowałem wtedy w szkole jako nauczyciel i jednocześnie studiowałem. Podczas wakacji zadzwoniłem do Działu Realizacji i Emisji Polskiego Radia. Telefon odebrał ówczesny łowca talentów, pan Stanisław Młynarczyk. Powiedziałem, że chciałbym spróbować swoich sił jako lektor. – Nie mamy etatu lektorskiego, mamy spikerów – odparł. Dodał, że niedawno odbył się konkurs i wszystkie etaty są zajęte, ale – na podstawie brzmienia przez telefon – chętnie by mnie posłuchał i zobaczył, czy coś da się zrobić.
Przyjął mnie w gabinecie, dał tekst do przeczytania i zeszliśmy do studia. Nic nie mówił, gdy czytałem, ale po powrocie do gabinetu zaproponował mi współpracę przez wakacyjne miesiące. – Dlaczego nie? – pomyślałem. Zawsze to jakiś punkt zaczepienia.
I chodziłem do redakcji Polonii. Audycje były nagrywane, więc się nie denerwowałem, a boję się wszystkiego, co jest na żywo. Może chodziło im o właśnie takie wprowadzanie, przygotowanie dla spikerów poprzez nagrywanie. Na żywo bardzo się spinam, a to była dobra szkoła. Prowadziłem cały blok; zapowiadałem audycje, czytałem wiadomości i to za jakiś czas szło na polonijną antenę.

Zatem emitowano program z tak zwanej konserwy.

Po godzinie lub dwóch. Od 1 września 1989 roku zaproponowano mi etat. Nadal brakowało wolnych etatów spikerskich, ale Stanisław Młynarczyk stworzył specjalnie dla mnie etat lektorski. Spojrzałem na proponowane wynagrodzenie: zarabiałem 450 tysięcy! (śmiech). Gdyby to była dzisiejsza stawka…

Wszystko potoczyło się więc błyskawicznie. Zostałeś świeżym głosem w Polskim Radiu, a wkrótce też w telewizyjnych Wiadomościach.

Tak, od 15 października dyrektor Młynarczyk polecił mnie do głównego wydania Wiadomości. Radio poszukiwało nowych głosów, telewizja nowych twarzy. Zostałem rzucony na głęboką wodę; z radia po półtora miesiąca trafiłem do telewizji. A telewizja była tylko jedna, więc oglądalność sięgała 35 milionów (śmiech).

To ogromna fala wznosząca.

Pamiętam swój pierwszy dyżur 24 grudnia; nikt nie chce przecież pracować w Wigilię i dali nowemu. Drugi dyżur przypadł na 31 grudnia, bo wiadomo – byłem nowy. A od stycznia 90 roku wszedłem już regularnie do grafiku.
Potem – z radia albo Wiadomości – namierzyła mnie Redakcja Filmowa. Zadzwonili do mnie i w październiku 90 roku przeczytałem pierwszy film z Basią Rodkiewicz, która była wtedy zastępczynią dyrektora redakcji.
Wcześniej, pracując dla Wiadomości, równolegle zacząłem czytać dokumenty. Jestem zdania, że lektor powinien od nich zaczynać, żeby poćwiczyć dykcję, intonację i tak dalej.

Powiedziałeś kiedyś, że czytanie dialogów to dla lektora najwyższa szkoła jazdy. Dlaczego?

Wiele osób przychodziło do Redakcji Filmowej, mówiąc: „Mam ładny głos i chciałbym czytać filmy.” Ale trzeba połączyć intonację, akcentowanie wyrazów w zdaniu, trzeba dostosować się do wypowiedzi aktorów. Wiadomo, że inaczej czyta się filmy komediowe, inaczej dramaty, a inaczej romantyczne. Lektor musi to wszystko wiedzieć, a do tego dochodzi się w praktyce, czytając najpierw filmy dokumentalne. Tam można się na przykład nauczyć, że intonacja nie zawsze przebiega z góry na dół – taka jest najczęstsza, ale jeżeli będziesz czytał tak samo przez półtorej godziny, to się znudzi, stanie się nieznośna.
Trzeba wszystko wyważyć, a fabuła jest połączeniem całej nauki przy czytaniu dokumentów. Często widzę na Facebooku ogłoszenia lektorów, którzy chcą od razu czytać fabuły. I to jest błąd.

Być może lektorstwo jawi się niektórym jako szybki i łatwy „skok na kasę”.

Dobrze, że ty to powiedziałeś. Bo dziwię się, skąd tylu ludzi garnie się do zawodu lektora? Czytanie filmów nie jest takie proste, a już na pewno nie takie opłacalne, jak się niektórym wydaje. Nie jest to zawód elitarny, ale wymaga specyficznych umiejętności. W naszym zawodzie bywają aktorzy  – na przykład Piotr Borowiec, Jacek Brzostyński – którzy nauczyli się czytania nie aktorskiego, nie do „ostatniego rzędu”.

To trzeba słyszeć.  

Właśnie. Natomiast przychodzą ludzie, którzy tego nie wiedzą. Nie ma studiów lektorskich, więc lektorzy mają różne wykształcenie; ja jestem filologiem rosyjskim, są aktorzy, Tomek Knapik miał wykształcenie ścisłe i pracował na Politechnice… Dobre czytanie wymaga nauki.

Pan Tomasz w udzielonym nam wywiadzie powiedział o czytaniu filmów, że „do tego dochodzi się latami”.

Maestro wiedział, co mówi.

Wracając do Polskiego Radia – pracowałeś tam na etacie do 97 roku. Pod koniec lat 90 radio publiczne zrezygnowało ze spikerów. To musiało być przykre?

Jeszcze pod koniec 96 roku byłem na rozmowie z dyrektorem Realizacji Emisji, który powiedział: „No, już wystarczy tego lektorstwa!” Zwolniły się etaty spikerskie, bo Krysia Czubówna i Bożena Targosz przeszły wtedy do telewizyjnej Panoramy. I niestety musiałem pójść na etat spikerski, oznaczający czytanie na żywo! (śmiech) Mam tak zwany lęk sceniczny. Opór przed wystąpieniami na żywo, przez który serce zaczyna mocno walić. Ale jedna-dwie tabletki uspokajające i jakoś poszło.
Naszą rolą było zapowiadanie wiadomości i audycji, podawanie godziny. Pod koniec lat 90 zaczęło przybywać audycji na żywo. Dziennikarze przynosili nam z newsroomu kartki – i czytaliśmy. Ale doszli do wniosku, że sami też mogą to przeczytać. I zaczęło się wyrzucanie spikerów…
Pamiętam dyżur, po którym już w ogóle zwątpiłem. Dyżurowałem od 14 do 19, trwał Wyścig Pokoju; o 16:45 zaczynała się jakaś audycja, ale kolarze nadal jechali. Nie wiadomo – wpuścić tę audycję na piętnaście minut, czy ją przesunąć? No i spiker musi coś powiedzieć. Obok inspektorki programu siedzi gość z redakcji sportowej i mówi: „To ja wejdę do studia i zapowiem.” Inspektorka stwierdza: „Ale chwileczkę, to jest rola spikera.” Poczułem się wtedy dziwnie, a w 97 roku nie przedłużono mi już umowy.
Jednak rozkwitała już wtedy współpraca z telewizją. Przyniosłem notesy z tamtych lat. O, tak wyglądał mój dzień…

 


Rzeczywiście, ciasno zapełniony!

Proszę, czternaście seriali. Następny rok – to samo. Przed wyjazdem na wakacje musiałem wszystko spisywać, żeby nie zostawić kolegów na lato z jakimś brakującym odcinkiem.
I powiem szczerze, że koniec epoki spikerów trochę mi ulżył. Choć od radia wszystko się zaczęło; radio dało mi nazwisko, wyszkoliło mnie. W 90 roku zorganizowało kurs dla nowo przyjętych spikerów, na którym nauczyłem się wielu rzeczy: interpretacji poezji, czytania tekstów oznajmujących. Na zajęciach z emisji głosu pani powiedziała: „Dzisiaj nauczymy się oddychać.” Jak to – nie umiem oddychać? (śmiech). Spojrzała na nas, skulonych i przygarbionych. „Proszę się wyprostować! Proszę dotknąć przepony. Proszę wziąć oddech!” Wszystkim uniosły się klatki piersiowe. „Nie, nie, nie! Tak oddychają kobiety! Panowie oddychają przeponą. Gdy bierzecie oddech, musicie ją poczuć.” Większość spikerów to byli mężczyźni.
Przy oddechu przeponowym możesz mówić, mówić i mówić, bo przepona trzyma oddech. Natomiast przy płytkim, niewykształconym, szczytowym oddechu, przy braku postawienia głosu do pracy – męczysz się i nie przeczytasz szybkich dialogów.
Jeszcze jedno: u lektora zawodowego, z prawdziwego zdarzenia, nie słyszymy oddychania. Jest takie śmieszne powiedzenie, że „lektor nie oddycha”. To właśnie zasługa przepony – dzięki niej można bezgłośnie wziąć oddech pomiędzy zdaniami.
Radio nauczyło mnie właściwie wszystkiego i żałowałem rozstania, ale nie sposób było przeskoczyć tego, co się tam pozmieniało. I skończyło się.

W branży słynne są Twoje długie urlopy. Jak to możliwe przy tylu zajęciach?

Na początku lat 90 miałem już mnóstwo pracy i pamiętna data to 19 maja 95 roku, bo wtedy straciłem głos.
Obudziłem się w piątek rano i absolutny bezgłos, nic! Nie wiedziałem, co się dzieje. Poszedłem do laryngologa i powiedziałem – a właściwie napisałem – kim jestem, co robię. Zbadał mnie i mówi: „Człowieku! Masz gardło wokalisty rockowego, dającego codziennie po kilka koncertów!” Wstrzyknął mi steryd przywracający głos wokalistom lub aktorom, którzy muszą wystąpić. Zaznaczając, że poratuje mnie wyjątkowo i powinienem ograniczyć pracę. Pokazałem mu notesy z grafikiem i mówię, że nie mogę. „No, to już twój wybór.”

Zatem urlopy wzięły się z rozsądku…

Z konieczności zacząłem ograniczać czas nagrań i czytałem do czwartku. Piątek, sobota, niedziela – oddech.
W początku lat 90 trwał też boom na kasety video i czytało się tego mnóstwo. Często spotykałem się z Tomkiem Knapikiem na Myśliwieckiej; w pobliżu znajdowała się wypożyczalnia kaset, w której obok lady były schodki, a na górze urządzone dwa studia. Stolik, lampka, malutki telewizor… Mijaliśmy się tam z Tomkiem i chyba jeszcze Mirkiem Uttą. Wyobraźcie sobie, że wtedy sam nagrywałem filmy. Przy kartkach miałem taką skrzyneczkę z przyciskami: przewijanie do tyłu, do przodu, odtwarzanie, zapis. Już nie pamiętam, czy ze zwieraczem, czy bez. (Zwieracz to wyłącznik mikrofonu. Można dzięki niemu np. odchrząknąć podczas nagrania - przyp. red.)
Był jeden warunek: jeżeli się pomyliłeś, nie mogłeś wejść po ostatnim słowie. Trzeba było wyszukać zmianę obrazka, zmianę sceny. I tak się grało na kasety… Ale w czasach nagrywania na taśmę szpulową było jeszcze gorzej – trzeba się było cofnąć do początku dziesięciominutowego aktu.

Teraz lektor nagrywający sam siebie w domowym studio to standard, ale ówczesne ograniczenia techniczne wymagały większej dyscypliny.

Komputer to już luksus. Poza tym bywało, że tekst nie był dobrze przycięty, miałeś go za dużo i przechodziłeś na następny dialog, a to przy graniu na zmianę sceny niezbyt się udawało. Za chwilę się pomylisz – nie daj Boże – i musisz się cofać 4-5 zdań. Ale to były piękne czasy, bardzo fajnie wspominam.

 


Teraz temat, który pojawić się musi! (śmiech) Dwadzieścia lat czytania tego samego serialu…

I tu napisz, że lektor spojrzał wymownie w sufit (śmiech).

Muszę, bo inaczej się uduszę. I czytelnicy na pewno też. Mowa oczywiście o „Modzie na sukces”. Nie chcę się pastwić, wręcz przeciwnie: to jest super-fucha, o której marzy mnóstwo lektorów. Zajęcie, które jest „pewniakiem” na lata. Ale… czy od pewnego momentu nie miałeś obawy przed szufladką, że to jest pan od tego serialu?

Wyobraź sobie, jak to się zaczęło: 94 rok, przychodzę 1 września po urlopie, a kierowniczka produkcji mówi: „Dostaniesz serial, który będziemy czyyytać, i czyyytać, i czyyytać.”
Wcześniej „Dynastia” skończyła się po około stu odcinkach, więc nie przypuszczałem, że to „czytać i czytać” oznacza prawie nieskończoność. Zacząłem nagrywać; emisja była od 5 września w poniedziałek, środę i piątek. Ponieważ z serialem – jak się w naszym gronie mówi – „zażarło”, od następnego roku po wakacjach emisja objęła wszystkie dni robocze. Zatem w całym natłoku filmów musiałem znaleźć czas na piętnaście odcinków w tygodniu. Tyle trzeba było nagrać, by zapewnić odpowiednie wyprzedzenie.   
Znowu zażarło. I po jakimś czasie telewizja wymyśliła emisje po dwa odcinki, od 16 do 17 przed Teleekspressem. Dziesięć odcinków emitowanych tygodniowo, więc tydzień był mocno pracowity. Natomiast później, przy tysięcznym, dwutysięcznym odcinku dostawałem od telewidzów wiadomości, że bardzo lubią to, jak czytam numery odcinków. Przyznam się, że robiłem to specjalnie. W wywiadzie pisanym to nie wybrzmi, ale z rodzajem dystansu i zdziwieniem, że to już tyle… Skończyliśmy na 6047.

Całe pokolenie wychowało się na czołówce „Mody na sukces”.

Zdecydowanie. Potem odezwał się do mnie TVN, który kupił dalszą część serialu. Zgodziłem się, czemu nie. Przeczytałem pięć pierwszych odcinków i trochę się pomęczyłem, bo musiałem skracać i zwracać uwagę na poprawność językową. Zajęło mi to dobre kilka godzin. No, dobrze. Przyszedłem na następne pięć – to samo. Trzeci raz – to samo. I po czwartej sesji powiedziałem, że nie, bo dłużej trwa poprawianie tekstu, niż samo czytanie. Mam zresztą taki zwyczaj, że nikogo nie pytam, tylko sam poprawiam. Z marszu, żeby nie przerywać nagrania.
Zwykle są to kosmetyczne poprawki, ale wtedy musiałem nagranie przerwać, skreślić i napisać od nowa. Po dwudziestu odcinkach powiedziałem, że rezygnuję. Nawet mi nie płaćcie, ale dziękuję.

Ale „Moda na sukces” poszła w dobre ręce, bo z materią zmaga się sam Prezes Stowarzyszenia Lektorów Rzeczypospolitej Polskiej Paweł Bukrewicz.

I bardzo dobrze, ponieważ jest dobrym lektorem i dzięki temu wszystko nadal ma sens. Chyba nie narzeka, chociaż… nie wiem (śmiech).

Spotkaliśmy się w piątek i teraz już wiem, dlaczego właśnie piątki masz wolne.

To już blisko dwadzieścia lat, odkąd ograniczyłem także liczbę filmów w ciągu dnia. Nie siedem, osiem bez żadnego praktycznie oddechu. Teraz od 10:00 – jeden film, potem oddech, od 14:00 – drugi, do 19:00 może jeszcze trzeci. Maksymalnie 2-3 filmy w ciągu dnia.
Nie muszę już czytać od rana do wieczora. Zresztą nie ma już tylu filmów, co dwadzieścia lat temu. Jest za to więcej stacji telewizyjnych. Nawet gdybym chciał więcej nagrywać, musiałbym jeździć od jednej do drugiej, by zapełniać notes od nowa. I przyjeżdżać właściwie na jeden film, bo nie ja jeden jestem do czytania.

Tylko maszyny się nie męczą.

Ivona by przeczytała.

Zapewne dobiegają Cię słuchy, że syntezatory mowy są coraz doskonalsze. Oferują już nawet wybór emocji, z jaką ma być wypowiedziana kwestia. A w dubbingu będzie można za pomocą programu synchronizować „kłapy” w dowolnym języku. Może za chwilę lektorzy nie będą potrzebni?

Jestem raczej spokojny. Takie przymiarki zdarzały się już w latach 90, gdy Canal+ zrobił dwie ścieżki: bez lektora - z napisami i z lektorem. Kto chciał – mógł wybierać. Ale poza Canal+ nie przyjęła tego żadna inna telewizja. Dlatego, że widzowie nie zaakceptowali napisów.
Jeżeli dobrze pamiętam, jedynie w TVP Kultura trafiłem kilka miesięcy temu na film w oryginale, bez napisów i bez lektora. Z kolei w filmie „Oczy szeroko zamknięte” zastosowano tylko napisy, ale tam było mało tekstu.
Natomiast lektor może przeczytać więcej. Lektor czyta, a ty możesz wyjść lub na chwilę się odwrócić. Często mówię, że lektor jest znakomitym wynalazkiem. Czy maszyny mogą go zastąpić? Zobaczymy.

To doskonała pointa: kochajmy lektorów!

Po trzydziestu dwóch latach czytania filmów mogę spokojnie powiedzieć, że już się nie boję – ani Ivony, ani innych automatów.

 

 

 

 

 

 

Brak komentarzy

Studio Medianawigator.com

reklama

Agencja MediaNawigator.com

Powered by:

Bank głosów Mikrofonika.net

reklama