Jaką muzyczną drogą NIE poszedł swego czasu utalentowany Kolega?
- W technikum często chodziłem na koncerty. Muzyka była moją absolutną fascynacją, głównie „łojenie”. To znaczy punk rock i takie imprezy, raczej mocne bity. Co tydzień koncert w „Remoncie”. Stałem zawsze przy głośniku po lewej stronie i patrzyłem na te kapele, było ekstra.
I mój kolega z klasy - o ksywie Kaszalot - założył zespół o nazwie „Napalmowa niedziela”. Zaproponował mi śpiewanie w tym zespole, ale odmówiłem. Bo z tych koncertów w „Remoncie” zapamiętałem, że wokalistom wychodzi taka żyła z boku szyi… Pomyślałem: „Nie chcę mieć takiej żyły, to nieestetycznie wygląda, mnie to brzydzi!” (śmiech). I odmówiłem. Myślę, że w tle trochę się bałem. Mam taki żal, że jednak nie skorzystałem z okazji.
Ciekaw jestem co by było, gdybym jednak śpiewał w „Napalmowej niedzieli” - wspomina w naszym wywiadzie z cyklu "Bliżej mikrofonu".
Tymczasem górskie wędrówki zaprowadziły go do folkowego zespołu Werchowyna.
- Zacząłem śpiewać w czasie studiów /.../. Siadało się z gitarą przy ognisku i śpiewało łemkowskie piosenki. Z tego powstał zespół i byłem jednym z członków-założycieli.
/.../ To fajne – zrobić więcej, odkrywać swój głos. Nagle okazało się, że jestem barytonem, że biorę dźwięki, których się po sobie nie spodziewałem.
I znowu ten narcyzm. Wychodzisz na scenę, masz przed sobą widownię – czasami piętnaście, czasami pięćset osób. Możesz coś powiedzieć do mikrofonu, czasami trochę zaczarować… To były pierwsze doświadczenia z radiem, bo nagrywaliśmy koncerty w radiu i telewizji. Dobrze się z tym czułem /.../, bo okazało się, że świat jest większy - opowiada Jakub Urlich.
Niedawno po raz pierwszy na CD ukazała się muzyka z dwóch pierwszych kaset zespołu.
- Dla jednych może być przyczynkiem do sentymentalnych podróży, dla innych – do artystycznych odkryć - czytamy w recenzji na portalu PolskieRadio.pl. - Werchowyna to niewątpliwie zespół, który należy do grona klasyków folkowego grania i śpiewania w naszym kraju. Należał do wąskiego kręgu wykonawców, którzy kreowali brzmienie tego nurtu od początku lat 90, kształtowali wyobrażenie słuchaczy i kolejnych pokoleń artystów. To twórcy, którzy pokazywali innym jak proste, elementarne zachwyty i emocje, wiążące się z odkrywaniem muzyki tradycyjnej przekładać na mądrą, ważną, dobrze przemyślaną i świetnie wykonaną muzyczną formę - wyjaśnia Tomasz Janas.
Werchowyna i płyta "Tecze riczka" (fot. mat. prasowe)
- /.../ Wiemy, że aktualnie Werchowyna brzmi znacznie dojrzalej, mniej emocjonalnie, że wybiera raczej formułę śpiewu a capella, ewentualnie z drobnym, skromnym akompaniamentem. Ale upieram się, że nawet dziś ich młodzieńcze śpiewanie – i granie na licznych instrumentach! – robiłoby zasłużenie wielkie wrażenie. Piosenki i pieśni ze wspomnianej płyty poruszają, budzą żywe emocje, a jako że są śpiewem z przeszłości uświadamiają raz jeszcze, jak znaczącym zjawiskiem był zespół już wówczas.
/.../ Na repertuar tej pięknie i bardzo starannie wydanej płyty składają się melodie głównie z Huculszczyzny i Łemkowszczyzny, ale też ze Słowacji, Polesia, Mazur. /.../ Dodać wypada raz jeszcze, że to bardzo ważne, jedne z najważniejszych artefaktów, które dotąd nie istniały w wersji CD - podsumowuje.
Jak to jest być praszczurem polskiego folku? - Uczucie przyjemne bardzo. Tylko myśl, że to już 32 lata, jakaś taka nie taka - żartuje w mediach społecznościowych Jakub Urlich.
Życzymy Koledze i Werhowynie kolejnych rozśpiewanych 30 lat!
Oprac. PolscyLektorzy
Brak komentarzy