W cyklu wywiadów BLIŻEJ MIKROFONU rozmawiamy z lektorami nie tylko o doświadczeniach zawodowych, ale też o tym, co ich osobiście ukształtowało, co ich porusza poza pracą. O sprawach, których nie znajdziecie w notkach encyklopedycznych. Choć oczywiście polecamy opracowane przez nas biografie w bazie SYLWETKI LEKTORÓW.
Przemysław Strzałkowski polscylektorzy.pl: Gazeta The Wall Street Journal zamieściła w 2007 roku ciekawy artykuł, którego autor cytował m.in. Ciebie. Napisany z amerykańskiej perspektywy tekst przybliżał fenomen zza wielkiej wody: otóż jest kraj, w którym podczas filmu gada jakiś facet. Nasza, polska specyfika bywa dla innych egzotyczna.
Daniel Załuski: Działa przyzwyczajenie odbiorców oraz koszt. Obcokrajowiec ma poczucie, że chce oglądać film w swoim języku, dlatego wszystkie postacie muszą zostać zagrane (minus filmy dokumentalne). I rzeczywiście jest dla niego wielkim zaskoczeniem, że ktoś gada; nie gra aktorsko, choć nieco interpretuje, a jednocześnie słychać głosy prawdziwych aktorów.
Z drugiej strony u nas nie ma prawnego wymogu dubbingowania każdej rzeczy i podejrzewam, że w takich realiach nie byłoby rozkwitu aż tylu kanałów – cyfrowych, kablowych i streamingowych – bo umówmy się, że lektor jest tańszy. Jeżeli opracowanie dubbingu jest wielokrotnie droższe, to nowości i premier byłoby zdecydowanie mniej.
W Polsce relacja jest odwrócona; przez przyzwyczajenie do lektora niejednokrotnie dubbingowany film „dorosły” traktujemy jak sztuczny twór.
Zatem dzięki lektorowi „szeptankowemu” możemy usłyszeć prawdziwą Meryl Streep, a nie głos jakiejś pani?
Na pewno. Dochodzi jeszcze kwestia rozważań: lektor czy napisy? Dwadzieścia lat temu jedna ze stacji, bodajże Canal+, zrobiła badanie. Również w tym roku jedna z dużych platform streamingowych przeprowadziła analizę. I co się okazało? Po zmianie ustrojowej tempo życia szalenie przyspieszyło i polski widz chce słyszeć w filmie lektora, bo nie musi wtedy czytać napisów – i dzięki temu może w tym czasie wykonać różne domowe czynności.
Okazuje się, że śledzenie napisów nie jest popularne. Jeśli ktoś zna angielski, to fajnie, ale mamy kino francuskie, szwedzkie, świetne duńskie, niemieckie…
Oby tylko nie niemieckie westerny (śmiech)
Chodzi mi o to, że nie każdy zna języki. I jak przychodzi co do czego – to jednak lektor. Dlatego nie jestem pewny, ale spokojny. Uważam, że przyzwyczajeń nie ma sensu zmieniać. Niech trwa to, co jest dobre.
Chwilo, trwaj! Zacznijmy od początku świata. Lata 90, zaczynasz czytać filmy na VHS, co brzmi już prehistorycznie. Jak trafiłeś do zawodu?
To historia przypadku, który jest zarazem ukierunkowany. Gdy byłem mały, dobrze wychodziły mi rzeczy związane z recytacją i grą aktorską. Podobno jakoś się w tym sprawdzałem. Zaczyna się od frajdy, a potem rodzice mówią: „OK, może idźmy w tym kierunku.”
Miło jest być chwalonym.
Rodzice spełnili moje marzenie i zapisali mnie do ogniska teatralnego przy Teatrze Ochoty, prowadzonego przez Halinę i Jana Machulskich.
Gale, konkursy recytatorskie… suma zdarzeń złożyła się na to, że trafiłem do tego ogniska. To była fenomenalna sprawa, bo mogliśmy się realizować już jako dzieci. Wprawdzie nie cierpiałem być wtłoczony w ramy, ale zarazem uczyliśmy się współdziałania według pewnych reguł. Potem wielu ludzi poszło taką drogą, którą chciało.
Od małego ciągnęło mnie też do ruchu, tańca i pantomimy. To nie było złe. Nie lubię opowiadać o sobie. Jak przychodzi co do czego - nie mam z tym problemu, ale trudno się o sobie mówi.
To nieco niegdysiejsze podejście, bo dziś rządzi autopromocja. Trzeba bić pianę.
Nie mam Facebooka, Instagrama, TikToka i nie będę miał. Należę do ludzi, którzy bardzo dbają o swoją prywatność. Nie publikuję zdjęcia kanapki, którą właśnie jem.
Można żyć bez mediów społecznościowych?
I to nawet dobrze. Straszne jest to, że młodzież żyje z nosem w telefonie. Robimy mnóstwo zdjęć, ale w ich oglądanie wtajemniczona jest tylko rodzina i przyjaciele.
Jak zacząłeś zarabiać głosem?
Na poważnym, dorosłym etapie nie da się ciągnąć wielu srok za ogon. Właśnie po to, by być w czymś zdecydowanie dobrym i z tego się utrzymywać. A resztę można traktować jako hobby i dodatki. Choć właśnie moje hobby informatyczne zaowocowało tym, że dzięki Tomaszowi Knapikowi otrzymałem propozycję „dodatkowej” pracy. Jestem mu za to bardzo wdzięczny, bo dało mi to w życiu pewien komfort, nie tylko finansowy.
Tak zwaną drugą nogę?
Tak, posiadanie etatu i konieczność stałego podnoszenia kwalifikacji. Jeśli noga się powinie, bo np. stracę głos, to mam coś, na czym mogę się oprzeć.
A telewizja?
W pewnym momencie świadomie zrezygnowałem ze ścieżki aktorskiej - a grałem w filmach - i poszedłem w kierunku dziennikarstwa (równolegle kończąc studia na wydziale dziennikarstwa i nauk politycznych Uniwersytetu Warszawskiego), bo to mi podobno nieźle wychodziło i jednocześnie dawało kontakt z ludźmi. Po wielu latach przestałem prowadzić w telewizji programy dla dzieci i młodzieży, poświęcając się z pasją ich tworzeniu, redagowaniu i czytaniu własnych tekstów. Jeździłem po Polsce i miałem wpływ na to, jakie treści i na jakim poziomie je przekazujemy. Transmitowaliśmy duże wydarzenia na żywo, byłem wydawcą lub reżyserem całości. Potrzebowałem wtedy zaledwie 4-5 godzin snu, bo tyle mojemu organizmowi wystarczało.
Przygotowywanie programów tv zabierało dużo czasu i trzeba było w końcu zdecydować: czemu się poświęcić w przyszłości i co pozwoli zapewnić godziwy byt rodzinie. Powiedziałem też sobie – dość pracy w weekendy. I co najważniejsze - tej zasady trzymam się do dziś. W owym czasie propozycji pracy dla lektorów było coraz więcej, gdyż powstawały kolejne kanały i studia opracowujące polskie wersje językowe. Zostałem zatem przy czytaniu, bo sprawiało i wciąż sprawia mi to ogromną frajdę oraz daje niesamowity zastrzyk wiedzy. Oczywiście nie jestem w stanie spamiętać wszystkich informacji, które przekazuję głosem, ale niech zostanie w głowie nawet 3-5 procent – tak właśnie buduje się mój świat wiedzy. Odkrywam wciąż rzeczy, o których nie miałem pojęcia.
Jedna z Twoich aktywności to „pan złota rączka”. Zatem przeciwwaga: świat słowa kontra świat materii?
Lubię ruch, fizyczność i nie potrafię usiedzieć w jednym miejscu. Nie nudzę się, nie mam tego problemu.
Zawód lektorski to zawód kultury, lekkości, ducha. Dlatego potrzebuję też czegoś ciężkiego i namacalnego. Muszę ściąć w lesie drzewo, zbudować córce plac zabaw. Nie mam najmniejszego problemu z ułożeniem chodnika wokół domu. Budowlanka, stolarka, elektronika – lubię to! Ba, uwielbiam się ubabrać.
Podejście lektorskie daje mi ważną rzecz: lubię porządek. Gdy wszystko jest rozgrzebane w trakcie roboty, to po jej skończeniu - choćbym był straszliwie zmęczony - i tak umyję i uporządkuję narzędzia, by z przyjemnością zaczynać kolejny dzień.
Wróćmy do zarabiania. Skąd wzięły się pierwsze pieniądze?
Rodzice mówili mi od małego, że nic samo nie przychodzi. Byli – jak na tamte czasy - nieźle sytuowani, ale zawdzięczali to swojej ciężkiej pracy, nie układom i kontaktom. Od małego wpajano mi, że na osiągnięcie swojego celu trzeba zarobić.
Pierwsze pieniądze zarobiłem sprzątając. Potem dostawałem już honoraria za występowanie w filmach i telewizji. Mając 16 lat kupiłem sobie za granie w filmach samochód. To było niesamowite; samochód jest oczywiście tylko rzeczą, ale liczyło się, że konsekwentnie uzbierałem dużą kwotę. Zrobiłem prawo jazdy i „woziłem się” do liceum własnym maluchem.
Później aktorstwo okazało się zbieżne z lektorstwem, więc zacząłem czytać i wkrótce zrobiła się z tego poważna rzecz, popłynęły przyzwoite pieniądze. Jestem dumny, że na wszystko – od początku do końca - zapracowałem sam.
Zaczynają mi się łączyć kropki w kierunku: co komu pisane, to będzie. Umiłowanie porządku, potrzeba twórczego działania – wydaje się, że byłeś wprost stworzony na pierwszego prezesa Stowarzyszenia Lektorów Rzeczpospolitej Polskiej.
Zawsze sądziłem, że siła i rozsądek są w grupie. Razem możemy dużo więcej i oczywiście nie musimy się kochać, ale przynajmniej powinniśmy się szanować i wspierać. To były podwaliny: połączenie starej gwardii z młodzianami.
Wspólnym celem środowiska lektorskiego było dążenie do ustanowienia tantiem za wykonania lektorskie polskich wersji językowych filmów fabularnych i dokumentalnych. Na świecie artyści głosowi - u nas artyści-wykonawcy – otrzymują tantiemy. I my też powinniśmy, z prostego powodu: każdy utwór zależny, którym jest polska wersja językowa, jest oddzielnym utworem wykreowanym na kanwie oryginału. Jeżeli wyłączylibyśmy oryginał, to i tak zostanie lektor – ten utwór jest wykonany!
I jeśli tantiemy otrzymuje autor tłumaczenia, to dlaczego artysta-wykonawca nie? To była jedna ze spraw, wokół której udało nam się zintegrować.
To już 16 lat od powstania Stowarzyszenia. Kto był w ekipie ojców-założycieli?
Na pierwsze zebranie przyszło 30 osób. Rozpuściliśmy wieść wśród wszystkich czynnych lektorów. Nie ukrywam, że wtedy głównie pracujących w Warszawie, bo chodziło o kwestie logistyczne. Przyszli prawie wszyscy lektorzy czytający filmy.
Założyliśmy Stowarzyszenie, ponieważ tylko ono mogło stać się organizacją zbiorowego zarządzania, uprawnioną do zbierania i dystrybucji wpływów z tantiem. I rozpoczęliśmy bój z Ministerstwem Kultury i Dziedzictwa Narodowego.
Od 2008 roku minęło sporo czasu. Co poszło nie tak? Czy lektor nie jest artystą?
Zacznijmy od tego, że nasz system prawny jest ułomny. W świetle ustawy o podatku dochodowym lektor jest artystą-wykonawcą i należy mu się 50% kosztu uzyskania przychodu. To było i jest jasne. Idąc dalej i rozumiejąc prawidłowo ustawę o prawie autorskim i prawach pokrewnych, lektor jest artystą-wykonawcą. Gdyby ktoś miał jeszcze wątpliwości, to Polska wdrożyła i powinna postępować według Traktatu WIPO (Traktat WIPO o artystycznych wykonaniach i fonogramach, sporządzony w Genewie 20 grudnia 1996 r. – przyp. red.), który jasno i klarownie mówi, kim jest artysta – w polskim brzmieniu artysta-wykonawca – i co mu przysługuje.
W polskim systemie tantiem niestety zawsze istniała rywalizacja pomiędzy organizacjami. O to, która i za kogo ma ściągać pieniądze. Kto i ile ma brać z puli wygenerowanej przez daną telewizję, kino czy dystrybutora video? Komisja Prawa Autorskiego – odpowiedzialna za sprawiedliwe dystrybuowanie środków – zasiadała wielokrotnie nad tabelami różnych organizacji i nie mogła dojść do porozumienia, jak to ma procentowo funkcjonować. Weszliśmy do gry w trudnym czasie.
Użyję prostego, być może naiwnego porównania. Jeżeli tantiemy są tortem, to czy starym graczom opłaca się nim dzielić?
Gdyby wszystkie tabele zostały zatwierdzone, to byłoby wiadomo od A do Z, ile pieniędzy jest w systemie. Mamy tort: gryzą z niego duzi i mali gracze. A gdybyśmy weszli, to z tego tortu odgryzamy… dużo, bo jesteśmy na okrągło w wielu kanałach.
Zatem nic dziwnego, że istniejące ówcześnie organizacje zbiorowego zarządzania były żywotnie zainteresowane utrzymywaniem status quo. Minister musiał zapytać szesnaście istniejących wówczas organizacji zbiorowego zarządzania, jak widzą wejście na rynek nowej. Czy którakolwiek była za?
Niezrażeni tym mówiliśmy: to jest szansa również dla was, ponieważ obejmiemy na rynku obszary przez was niezagospodarowane, zatem dołożymy do puli, którą będziemy dzielić. Nikt nie był tym zainteresowany.
Będę stał na stanowisku, że tantiemy artystom-wykonawcom – którymi są lektorzy – się należą. Ale byliśmy wówczas za biedni i za słabi, by walczyć z potentatami o podział tortu. I tu postawię kropkę.
Tantiemy się należą, ale ich nie ma.
Przez wiele lat byłem optymistą. I chciałbym być nim dalej, gdyby w nowelizacji ustawy o prawie autorskim lub w nowej ustawie wreszcie wymieniono literalnie lektorów telewizyjnych czy filmowych jako artystów – wykonawców. Ustawa wymienia aktorów i innych jako osoby konkretnie przyczyniające się do powstania dzieła, a przecież takim dziełem jest niewątpliwie również utwór zależny – czyli polska wersja językowa, której wykonanie nie powstanie bez udziału lektorów.
Tymczasem wpis „lektorzy” powinien kłuć w oczy?
Tak. Jednak bez wpływu na kształtowanie prawa poprzez naszych przedstawicieli mamy niewielkie szanse. I sprawy prawdopodobnie znów utkną w komisjach sejmowych czy w sądzie na wiele, wiele lat.
Uformował się również ogólnoświatowy trend, zmierzający ku likwidacji organizacji zbiorowego zarządzania i zaniechaniu pobierania tantiem, a przecież streaming, tak słabo skodyfikowany prawnie w przepisach krajowych, wkrótce zdecydowanie ma szansę wyprzeć tradycyjną telewizję czy kino .
A wysokość stawek? Czy problem nie leży w samym rdzeniu, czyli w tym, że jesteśmy w gruncie rzeczy rozproszeni? Zawsze ktoś się wyłamie.
Uważam, że 20 czy 25 lat temu stawki lektorskie były godziwe. Odpowiadały temu, co się działo na rynku. Przez wiele, wiele lat stawki niestety jednak nie drgnęły. Potem – oczywiście w zależności od danego studia czy nadawcy, przy zdecydowanej postawie Stowarzyszenia i samych lektorów, negocjacje doprowadziły do pewnego podwyższenia kwot. Lecz to należałoby rzeczywiście uporządkować. Czy i jak często stawki płacone profesjonalistom powinny ulegać modyfikacjom? Jak i czy je urynkowić? Czy powinny powstać kategorie? I tu pojawia się także kwestia wprowadzenia stawki minimalnej – wypracowanej i akceptowanej przez wszystkie zainteresowane strony.
Zatem stawka minimalna ma chronić wszystkich, a kto wynegocjuje więcej, to dla niego fajnie?
Tak, najlepiej stawka minimalna podparta odpowiednimi zapisami, np. jak u aktorów. A jeśli postawisz swoje warunki i więcej wynegocjujesz – to twoja sprawa.
Jeszcze jedno zagrożenie: przyzwolenie na spadek jakości, byle było tanio.
Jeśli komuś wydaje się, że jakość i siła głosu lektora i - co najważniejsze - sposób interpretacji nie mają znaczenia, to jest w błędzie! Zarówno najwięksi jak i mali gracze po tego rodzaju próbach (przypadkowi czytacze za niskie stawki czy nawet AI) wracają do sprawdzonych rozwiązań, które gwarantują wysoki poziom.
Powiedziałbym nawet, że obecnie - w erze nagrań cyfrowych - przykłada się do jakości jeszcze większą wagę. Nie bez powodu Netflix, Warner Bros, Disney i wielu innych wybierają doświadczonych, sprawdzonych i lubianych lektorów.
Jeszcze jedna ważna kwestia: życie zawodowe lektora „szeptankowego” opiera się w dużej mierze na pracy tłumacza. Tu rzeczywiście można mówić o pewnym problemie, bo profesjonalnych tłumaczy, cechujących się doskonałą znajomością nie tylko języka obcego, ale i języka polskiego - jest obecnie na rynku zbyt mało, a pracy do wykonania mnóstwo.
Wracając: w artykule The Wall Street Journal z 2007 roku mówiłeś, że pracujesz niezwykle intensywnie. Czy pozwalasz już sobie na oddech?
Zdecydowanie mniej pracuję, ale wciąż intensywnie, bo chcę mieć czas na wspólne chwile w rodzinnym gronie. Trzymam się zasady, że weekendy są wolne!
W roku dwutysięcznym za odcinek programu telewizyjnego zarabiało się 500 złotych, a auto tankowało prawie do pełna za 50.
20 lat temu za trzy pełne dni pracy – przyjmijmy, że od rana do wieczora - można sobie było pozwolić na weekendowy wypad na narty. Tak było wtedy; dziś przy relatywnie niewielkim wzroście stawek, a ogromnym wzroście kosztów życia, nie ma na to szans.
Pomimo problemów miejmy nadzieję, że zawód lektora będzie miał się dobrze. A jak lubisz spędzać czas z rodziną?
Staramy się dbać o dość zrównoważony rozwój w sferze intelektualnej, fizycznej, duchowej i emocjonalnej, chcemy po prostu żyć szczęśliwie.
Próbujemy nowych rzeczy i doskonalimy te, które już znamy. Jako rodzice jesteśmy żywym dowodem, że nigdy na nic w życiu nie jest za późno. Na przykład ja w narciarstwo wkręciłem się grubo po trzydziestce, w tenisa po czterdziestce, niedawno we wspinaczkę i ponownie - dzięki młodszemu pokoleniu - odkrywam swobodne nurkowanie pod wodą.
Ludzie w tym wieku mają już słabe kości. (śmiech)
Nigdy nie miałem jakiegokolwiek złamania… Przyznaję, że wciąż jeszcze mam dość silny organizm i całodzienna ciężka praca fizyczna (ścinka drzew czy betonowanie) lub wyczynowe uprawianie sportu nie stanowią dla mnie problemu.
Lubimy rodzinnie spędzać czas, rozmawiać, uczyć się, malować, bawić, żartować, grać w planszówki i szachy, śpiewać, tańczyć i grać na skrzypcach. Poza wymienioną już aktywnością fizyczną uwielbiamy jazdę na rowerach i hulajnogach, na rolkach i na łyżwach. Całą rodziną, jeśli pozwalają na to nasze finanse, staramy się jeździć na obozy sportowe: narciarskie, tenisowe czy windsurfingowe.
Zdjęcia: Przemysław Strzałkowski / PolscyLektorzy
Asystentka planu: Renata Strzałkowska
Brak komentarzy