Publikacje o lektorach
ARTYKUŁY, AUDYCJE, FILMY

Permanentny przegląd prasy, portali internetowych, społecznościowych, radia i telewizji. Zbieramy wszelkie publikacje na temat lektorów i ich pracy. Efekt naszych poszukiwań znajdziesz w tym dziale. Jeśli masz coś czego tu nie ma, podziel się linkiem! Koniecznie daj nam znać!

Tytuł: Małgorzata Kościelniak – Żyj jak kaczka!
Autor: Przemysław Strzałkowski
Źródło: PolscyLektorzy.pl
Data publikacji: 29.10.2019
 
Cykl wywiadów BLIŻEJ MIKROFONU jest autorskim przedsięwzięciem portalu PolscyLektorzy.pl. Rozmawiamy z lektorami nie tylko o doświadczeniach zawodowych, ale też o tym, co ich osobiście ukształtowało, co ich porusza poza pracą. O sprawach, których nie znajdziecie w notkach encyklopedycznych. Choć oczywiście polecamy opracowane przez nas biografie w bazie SYLWETKI LEKTORÓW.

 

Przemysław Strzałkowski polscylektorzy.pl: Radio miało być dla Ciebie tylko urozmaiceniem, przerwą w śpiewaniu. Tymczasem za mikrofonem i konsoletą spędziłaś już blisko trzy dekady. Co takiego ma w sobie radio?

Małgorzata Kościelniak: Mikrofon! Zdałam sobie właśnie sprawę, że ja bez mikrofonu ani rusz! Śpiewanie, mówienie, nagrywanie, praca lektorki, no i radio.
A co takiego ma w sobie radio, że człowiek, który zaczyna w nim pracować, już nigdy nie potrafi zapomnieć, jakie to uczucie? Kiedyś Alina Dragan zapytała, co by było, gdybym nie mogła pracować w radiu. Odpowiedziałam, że czułabym się jak topielec, który ma wodę w płucach. Nie mogłabym złapać oddechu. Dla mnie radio jest czymś tak naturalnym, jak oddychanie. Jeżeli ktoś pyta, czy mam jakąkolwiek tremę przed mikrofonem, nie wiem, o czym mówi. Radio to kontakt z ludźmi, którzy są po drugiej stronie. A ja lubię ludzi.
I radio jest wciąż – mimo wszystko – intymne. Miałam przyjemność porównywać tę pracę z pracą w telewizji i w żadnym razie nie zamieniłabym radia na telewizję.
Przez jakiś czas prowadziłam talk show „TiVi Sekcja”, pracując jednocześnie w RMF-ie. Przychodził reżyser i mówił: „Dzisiaj przedłużymy zdjęcia i najwyżej do tego twojego RADYJKA się spóźnisz.” Ja na to: „Panie reżyserze, mogę ewentualnie z tej TELEWIZYJKI zrezygnować, ale do radia nie mogę się spóźnić.”
Radio to dźwięk i kontakt z drugą osobą, której się nie widzi. Jak rozmowa w ciemności. Dzięki temu jest tak intymnie - zwłaszcza, gdy rozmawia się wieczorem lub w nocy. Nie musimy rozpraszać się wizją, nic nie przeszkadza. To są magiczne rzeczy.
Czasami, gdy rozmawiałam z gośćmi długo – słuchacze albo współpracownicy mówili, że nie byli w stanie przestać słuchać. Gdzieś się spóźniali, siedzieli długo w zaparkowanym samochodzie, żeby dosłuchać do końca… bo mieli wrażenie, że podsłuchują czyjąś intymną rozmowę. I to jest dla mnie najważniejsze. Uchwycić nieuchwytne.

 

 
Zatem pytanie „czy ciągnie Cię do telewizji” możemy już sobie podarować.

(śmiech) Tak. Gdy byłam młodziutka i śpiewałam na jednym z festiwali, zasiadająca w jury Katarzyna Dowbor powiedziała, że absolutnie nadaję się na spikerkę telewizyjną. Przecież tego już nie ma! Były spikerki telewizyjne, pamiętacie? Prezenterki, prezenterzy – ale potocznie mówiło się spikerki. Pomiędzy programami mówili grzecznie pani albo pan: „Już za chwilę Rozmowy rolnicze, a zaraz potem zapraszamy na fantastyczny film…”.
Wtedy pomyślałam – a miałam 19 lat – że właśnie się do tego nie nadaję! A to dlatego, że mam zbyt duże poczucie humoru i dystans do siebie. Pracując w telewizji po prostu w niektórych momentach umarłabym ze śmiechu. Potem były jeszcze sytuacje, kiedy miałam prowadzić program w telewizji informacyjnej – casting w TVN 24. I reżyser mówi z off’u: „Proszę pani, proszę ściągnąć włosy!” A ja: „Nie mogę! Nie daję rady!” Takie rzeczy rozśmieszają mnie za bardzo, żeby prowadzić program w telewizji. Bawiłam się dobrze tylko prowadząc własny talk show, w którym mogłam poszaleć. Ale powrót do radia jest zawsze jak powrót do domu.

Spędziłaś 10 lat w RMF-ie i podobno byłaś jedną z nielicznych osób, które nie bały się prezesa Tyczyńskiego.

To prawda. Prezes Tyczyński przyjechał z Krakowa do Warszawy - kiedy jeszcze pracowałam w Radiu Eska - żeby mnie tam zaprosić. Odczułam to jak walkę o zawodnika w dobrym klubie piłkarskim; prezes Radia Eska prowadziła grę z prezesem Tyczyńskim i jedno przeciągało mnie obietnicami na swoją stronę, a drugie na swoją. Można było wykorzystać ten moment i pobawić się nim – nie przychodzą w życiu zbyt często. Wtedy bardzo dobrze się bawiłam. Prezes przyjechał, żeby ze mną porozmawiać, co chyba rzadko się zdarza. Bo kiedy zadzwonił pierwszy telefon z RMF-u, powiedziałam, że nie ma opcji, żebym wyjechała z Warszawy do Krakowa. Nagrywałam wtedy płytę i muzyka oraz mój warszawski zespół Ananke były najważniejsze. Nasz hit "Radio, ty i ja" podbijał wtedy radia i MTV.
Ewa Miszczak zapytała: „To kiedy mam zadzwonić?” Odpowiedziałam na odczepnego: „Za pół roku”. I zadzwonili dokładnie za pół roku. Sytuacja była już inna – z wytwórnią nie wyszło, nie mogliśmy wydać płyty w Pomaton EMI i - obrażona na Warszawę - powiedziałam: „A teraz – to tak!”
Nasza rozmowa przebiegała bardzo ciekawie. Prezes – niesamowita osobowość – opowiadał, że chciałby mi pokazać pole krokusów, które miał pod Zakopanem. Rozmawialiśmy też o karłach, Tolkienie i nieograniczonych możliwościach robienia programów. To nie była rozmowa o finansach, bo to na mnie – jeszcze wtedy - nie działało. Byłam idealistką, nie chciałam być na etacie, chciałam być wolna i móc podróżować, kiedy tylko chcę. Mieszkanie? To też nie było najważniejsze. Samochód służbowy? Nie muszę, bo mam swoją starą Toyotę. Może pole krokusów…? I to mnie dopiero ujęło – raz, a dwa – powiedział po naszej rozmowie bardzo ważną rzecz… I teraz, żeby było wiadomo, o co chodzi: szefem i właścicielem całych ZPR-ów (Zjednoczonych Przedsiębiorstw Rozrywkowych – przyp. red.), w tym Radia Eska, jest Zbigniew Benbenek. Pan Benbenek w Esce zawsze mówił: „Pani Gosiu, pani powinna prowadzić poranek, bo chciałbym budzić się razem z pani głosem.” A ja mówiłam: „Panie prezesie, to niech pan wstaje później.” Prowadziłam program od 10, bo nie byłam w stanie prowadzić poranków – tak fizycznie. I pan Benbenek jest po jednej stronie w tym meczu, a pan Tyczyński, właściciel RMF-u, po drugiej.
Po naszej rozmowie Tyczyński się zamyślił i powiedział: „No, to widząc jaką masz osobowość… i co potrafisz robić…  myślę, że Annuszka rozlała już olej słonecznikowy i głowa Benbenka właśnie toczy się po torach tramwajowych…”. Mecz wygrany.
A ponieważ uwielbiam „Mistrza i Małgorzatę” i ta scena jest kultowa dla wszystkich, którzy kochają Bułhakowa - iskra przeszła, nić porozumienia się nawiązała i pomyślałam: „To jest mój następny prezes.” Człowiek, który potrafi myśleć aż tak abstrakcyjnie. Takie niewymierne rzeczy, plus obietnica wydania płyty w krakowskim, RMF-owym przedsiębiorstwie skłoniły mnie, żeby tam pracować. I po pierwszej rozmowie z prezesem Tyczyńskim zrozumiałam, że nigdy nie będę się go bała, tylko będę lubiła i szanowała. Tak też się stało.
Niektórzy mieli absolutny paraliż, gdy wchodził prezes. Wcale się nie dziwię, bo jest to człowiek wybitnie inteligentny i bardzo wymagający. Byli tacy, którzy robili wszystko, żeby przez wiele lat pracy w tej firmie nigdy nie spotkać go w korytarzu. Potrafił być bezlitośnie cyniczny i genialny.
Nieobliczalny, ale z drugiej strony było wiadomo, o co mu chodzi. A chodziło mu o to – i tego pewnie nie będziesz mógł napisać – żeby program był w******y w kosmos. Mówił: „K***a, program musi być w******y w kosmos!”

 


Wygwiazdkuję. Niektórzy w czasie jednego życia zaliczają różne życia. Kilka żyć. Twoje życie podzieliło się na epoki: warszawską i krakowską, teraz znowu warszawską. Nie czujesz jakiegoś rozdwojenia, rozkroku?

(śmiech) Rozkrok czuję, ale nie warszawsko-krakowski, tylko piosenkarsko-dziennikarski. Dziennikarze mówili - ta wokalistka. A muzycy grający ze mną - ta z radia.
Oczywiście, zmiana była ogromna. Byłam bardzo warszawska, zakorzeniona, pracowałam sobie w Radiu Eska, miałam muzyków, swoje zespoły jazzowe, mieszkanie, teatry, przyjaciół. I nagle przeprowadzka do miasta, które znałam tylko stąd, że przez rok w weekendy śpiewałam w spektaklu Teatru Bagatela. Przyjeżdżałam,  śpiewałam i wracałam do Warszawy. Mój kolega śmiał się wtedy, że na Pałacu Kultury powinien pojawiać się neon: „Małgorzaty Kościelniak w weekend w Warszawie (i takie migające) NIE MA! NIE MA!”
Nagle pojawiam się w Krakowie ze swoim kotem, z drzewkiem szczęścia i… dzień dobry, to ja, nikogo nie znam. Jest rok 2001. Przychodzę do największego radia w Polsce, na Kopcu Kościuszki, które robiło ogromne wrażenie – chyba na każdym dziennikarzu, który był tam pierwszy raz. Z wielkim prezesem Tyczyńskim, liczną załogą i najnowocześniejszymi rozwiązaniami.
Ale niełatwo mnie onieśmielić. Tata zawsze mówił: „Żyj jak kaczka. Na wierzchu - płyń spokojnie i dostojnie, a pod spodem– pedałuj, ile się da!” Jeśli nawet byłam przestraszona, to na zewnątrz: pełen spokój, godność, opanowanie.
Myślałam, że przyjechałam na chwilę, że będę pracowała niedługo, że chcę liznąć tego innego radia, wydać płytę – zgodnie z obietnicą – i wracać do domu. Warszawskie mieszkanie zostało. I rzeczywiście, to był prawie dziesięcioletni rozkrok. Na weekendy wracałam do przyjaciół. Przez pierwszych kilka lat potrafiłam nawet wsiąść po programie w samochód i przyjechać do domu – do Warszawy, bo tęskniłam za kimś albo za czymś.  Rano ekspres o szóstej i program od 9.00.
Z czasem życie zaczynało się przechylać na stronę Krakowa. Wszystko się zmieniło, gdy poznałam krakowskich jazzmanów. Pisałam piosenki, wydaliśmy płytę i zaczęliśmy koncertować. W weekendy przestałam jeździć do Warszawy… i moje życie stało się życiem krakowianki. Pewnego razu, gdy podczas krakowskiej, cyklicznej imprezy „Śpiewać każdy może” byłam w jury, prowadzący Zbigniew Książek – znany tekściarz - powiedział ze sceny: „A przed nami krakowska pieśniarka Małgorzata Kościelniak.” I pomyślałam sobie: „Oho, przyjęli mnie!” (śmiech).
Rozkrok nie zaszkodził, bo właśnie w Krakowie zaczęłam intensywniej śpiewać jazz i dużo więcej podróżować, nagrałam płytę z międzynarodowym składem w Irlandii.
A drugi rozkrok – pomiędzy dziennikarką a piosenkarką – to pewnie za chwilę?

 


Przejrzałaś mnie. Śpiewasz od dziecka, muzyka była pierwsza. Czy nie żal Ci czasem, że radio zabiera energię, którą mogłabyś poświęcić śpiewaniu?

Rzeczywiście, dużo śpiewałam już w podstawówce. Do radia dostałam się też dzięki temu, zupełnie przez przypadek – zaśpiewałam piosenkę reklamową dla radia Eska. I na początku najwięcej było piosenek typu „Winiary – dobre pomysły, dobry smak” albo „Wszystko w OBI”. Była też czołówka programu śniadaniowego „Kawa czy herbata”, pamiętacie taki program? No i zaśpiewałam piosenkę reklamową dla Eski, która wtedy była jeszcze Radiem „S” - najpierw „Solidarność”. Szef Eski zaprosił mnie do współpracy i po dziewięciu latach, gdy byłam już didżejką pełną gębą, pojawiło się radio RMF. Tam dziesięć lat, potem Radiowa Jedynka, potem ZET Gold, a teraz Meloradio – i okazuje się, że ponad 28 lat jestem za mikrofonem w przeróżnych rozgłośniach i… trochę w tym czasie śpiewałam. A wydawało mi się, że będzie odwrotnie – że będę śpiewać i może, od czasu do czasu, coś tam poprowadzę w radiu.
Czy radio zabrało mi część energii? Muzyka była ważniejsza i kiedy wydawałam płytę, byłam w stanie opuścić wiele dni radiowych – a wtedy pracowałam w RMF-ie – żeby tylko pojechać w trasę koncertową po Irlandii. Mój mądry szef – Tadek Sołtys - powiedział, że może mnie zatrzymywać na siłę, ale wtedy będę nieszczęśliwa i poprowadzę program z kwaśną minką. I że mnie tam puści – ale na tydzień, bez przesady! – a wtedy wrócę radosna i będę robiła lepsze programy.
Ale było w nim rozczarowanie, że nie oddałam się radiu w pełni. „Dziewczyno, jesteś taką dobrą dziennikarką, świetnym, kobiecym głosem, a radio wciąż nie jest dla ciebie najważniejsze! Śpiewasz ten swój niekomercyjny jazz i tylko odciąga cię to od radia”.
Zdarzyło się, że miałam z zespołem „Gosia Kościelniak & Mishaluck Band” (częścią „Jazz Band Ball Orchestry”, doskonałych jazzmanów z Krakowa) zaproszenie do Hawany na międzynarodowy festiwal jazzowy. No, błagam… kto nie chciałby pojechać. I wtedy Tadek Sołtys mnie nie puścił.
To był jednak etat i – niestety – pierwsze kompromisy, które mnie potwornie bolały; że to jest moja praca, że z tego się utrzymuję, że odpowiedzialność przed słuchaczami. I wydaje mi się, że może – gdybym zaśpiewała tam wtedy – ta historia potoczyłaby się trochę inaczej, bo z każdego festiwalu wynikają kolejne zaproszenia, znajomości. Ale nie wiem tego. Zawsze wybory, wybory…
W radiu jestem sobą, a muzyka daje mi skrzydła.

Mówiłaś, że nie masz tremy, że wejście do RMF-u Cię nie onieśmieliło. A jak było z Polskim Radiem? Pracowałaś m.in. w zespole „Lata z Radiem”. Jakie to uczucie – zmierzyć się z legendą?

To ciekawa kwestia. Przez kilkanaście lat pracowałam w mediach komercyjnych, które w Polskim Radiu traktowane są z – powiedziałabym – pobłażaniem. Cóż może umieć osoba, która pracowała w komercyjnej stacji? Nie oszukujmy się, nic wielkiego.
Miałam poprowadzić nowy program „Lato z Radiem Ekstra”, mający odświeżyć radiową Jedynkę i poszukać młodszego słuchacza. Trzeba było to objąć doświadczeniem z dużych akcji, w których brałam udział w RMF-ie wielokrotnie. Program multimedialny - ze studia, a równocześnie z łączeniem się ze sceną w miastach koncertów, moja twarz na telebimie, rozmowy, streaming w necie. Wiedziałam, o co szefom chodzi.
Ale zupełnie inną sprawą było zmierzenie się z załogą „Lata z Radiem”, w którym wiódł prym Roman Czejarek, od lat głos i zasłużona gwiazda Jedynki. Cóż… nie znano mnie tam, więc na wszelki wypadek potraktowano jako element obcy. I jako element, którego należy jakoś się pozbyć. Najśmieszniejsza rzecz, jaką usłyszałam – ale kompletnie się nią nie przejmowałam wiedząc, że nie jest o mnie, że to stereotyp – była taka, że skoro pracowała tyle lat w RMF-ie, to na pewno jest „niefajna, zadziera nosa i potrafi tylko podawać godzinę i numer smsowy”. I że do tej pory siedziałam za konsoletą i realizowałam się sama, więc na pewno nie potrafię mówić, kiedy mam realizatora (śmiech).

 


Dość karkołomna konstrukcja.

W Polskim Radiu miałam w sobie nie tyle tremę, co onieśmielenie: że jestem w budynku, w którym pracowali wielcy - Władysław Szpilman, Tadeusz Sznuk, autorytety.
Siedzę na krześle, na którym przed chwilą siedziała Maria Szabłowska… Dziewięćdziesiąt lat radiowej Jedynki – i tam nagle ja! Czułam się jak dziewczynka. Moim pierwszym programem była „Muzyczna Jedynka” o 13.00 i przede mną prowadziła program właśnie - Maria Szabłowska. Prawdopodobnie chcąc być miła, powiedziała: „A teraz przed Państwem nowy głos Programu Pierwszego Polskiego Radia – Małgosia Kościelniak. Jak się czujesz, Małgosiu, gdy pierwszy raz masz zapowiedzieć wiadomości w Polskim Radiu?” (śmiech).
Nigdy nie drży mi głos, nic nie dzieje się na zewnątrz (bo syndrom kaczki: pod spodem pedałuje, na górze święty spokój), ale pamiętam ten ciężar odpowiedzialności, że ludzie w całej Polsce teraz zamarli i słuchają, jak ta nowa sobie poradzi z poniesieniem tego sztandaru.
Był stres i – powiem szczerze – pierwszy program miałam, jak nigdy w życiu, napisany; co mam mniej więcej powiedzieć, a zawsze mówię z głowy. Programy są skomplikowane, bo nie jest tak, że mam swoje pasmo i nikt mi nie przeszkadza.
Jest wiele redakcji – sportowa, kulturalna, naukowa, dla dzieci… Prowadzę pięciogodzinne pasmo, jestem na łączach z Romanem Czejarkiem – który jest np. w Gdańsku - mamy wejście live, moja twarz jest na telebimie i nagle… PFFF! – wchodzi do studia pan, kładzie plik papierów – PFFF! – i siada. Mówię mu bezgłośnie: „Mamy wejście…” Mikrofon gaśnie, a on: „Nie interesuje mnie to. Teraz jest redakcja sportowa, mamy wejście o 22.11, ja się trzymam planu. Proszę, zaczynamy!”
Musiałam nauczyć się w Radiowej Jedynce, że nie ma tak, że jest jedno radio i wszyscy pracują na jeden program, tylko każda redakcja ma swoje oddzielne prawa, oddzielne czasy, a wszyscy się starają, żeby uszczknąć trochę więcej anteny dla siebie. Bo antena jest taka sama, jak w każdym innym radiu – ma 24 godziny – a ludzi pracuje tam piętnaście razy więcej, niż w radiu komercyjnym. 
Było to więc jedyne radio, w którym przez 2-3 pierwsze programy byłam „na baczność”, ale szybko się przyzwyczaiłam i dobrze bawiłam w radiowej Jedynce. Ważne były możliwości długich rozmów. Rozmawiałam z Wojciechem Młynarskim, Tomaszem Stańko, Urszulą Dudziak, ale też synem Leonarda Cohena, mnóstwem osobowości, z którymi nie można rozmawiać w pośpiechu - a ten spokój zapewniała ta antena.
Gdy ludzie z redakcji mnie poznali przekonali się, że jednak potrafię mówić, że umiem przeprowadzić wywiad i nawet podaję więcej, niż godzinę. Zostałam wchłonięta przez zespół. Ale długo tam nie pracowałam, bo nadeszła… „dobra zmiana”.
 
Rozumiem, że radio publiczne pod rządami „dobrej zmiany” przestało Ci się podobać na tyle, że wybrałaś powrót do stacji komercyjnej.

To była bardzo szybka piłka, bo tuż po nastaniu „dobrej zmiany” został zwolniony Kamil Dąbrowa. Jak zapewne niektórzy słuchacze pamiętają, nadawał co godzinę hymn Polski na zmianę z „Odą do radości”. Chodziło o zwrócenie uwagi na wolność mediów. Został natychmiast zwolniony – teoretycznie za to, a wiadomo, że chodziło o miejsce dla kogoś innego. Dobę później zostali zwolnieni wszyscy dziennikarze polityczni, którzy nie mieli odpowiednich poglądów.
W redakcji muzycznej mogłam siedzieć spokojnie, nie wychylać się. I pewnie popracowałabym jeszcze jakiś czas w radiowej Jedynce.

 


Bezpieczna nisza ekologiczna.

Tak, taki mały pokój, w którym – jeśli się cichutko przycupnie – może się przetrzyma.
Natychmiast przyszli szefowie z odpowiedniego nadania. Jeden z nich podkreślał na każdym zebraniu, kolegium, że ma dziesięcioro dzieci. I że to jest ten kierunek – katolicyzm, dzieci. Zaczęłam mieć do programu „nadawanych” gości, których wcale nie chciałam zapraszać. To była kompletnie nie moja bajka i rozmowy, których nie chciałabym przeprowadzić. Jednak panowie „z góry” naciskali.
Gwałtownie szukałam drogi wyjścia. Ale wiadomo, że w każdej branży – nawet, jeśli jesteś dobry i masz nazwisko -  wszędzie ktoś pracuje, wszędzie jest ciasno. Tym bardziej, że nigdy w życiu nie dzwoniłam z pytaniem: „Słuchajcie, może byście mnie przyjęli?” Nie potrafię tego robić. Byłam od początku rozpieszczona sytuacją, że ktoś mnie zapraszał. Co mam powiedzieć? „Halo! Jestem wolna!” No, nie zrobię tak, więc – co teraz?

Po tym, jak zabiegał o Ciebie sam Tyczyński…

Jestem rozpieszczona do końca życia! A z drugiej strony - trzeba zarabiać. Dziecko, ubezpieczenie… Trochę byłam przestraszona. Na szczęście chyba tylko przez dwa tygodnie. Los się nade mną zlitował i gdy śpiewałam na festiwalu w Irlandii zadzwonił nieznany numer… Miałam właśnie próbę i wchodziłam na scenę.
Zadzwonił Krystian Karwaszewski z Eurozetu – ZET Gold: „Gosiu, kiedyś rozmawialiśmy. Czy przypadkiem nie chciałabyś jednak odejść z Jedynki? Bo od przyszłego miesiąca potrzebujemy na gwałt twojego głosu, do programu popołudniowego od 15 do 18.”
Mówię: „Muszę się zastanowić…” (wiecie, kaczka na zewnątrz, znamy wszyscy zasady), ale myślę sobie: „Dzięki ci, Panie, że będę mogła zwiać z tego okrętu!” I w ten sposób wróciłam do komercyjnych mediów. Choć myślałam, że nie wrócę.
A propos radiowej Jedynki: po przyjściu do niej – pomimo doświadczenia – poczułam się jak… dziecko, jak gołowąs, żółtodziób. Dlatego, że niemal wszyscy w Jedynce są ode mnie starsi. I mnie – dojrzałą kobietę – ci wszyscy siwiejący, fantastyczni, godni podziwu dziennikarze traktowali jak dziecko! „Gosieńka, dziecko…”

Presja dziesiątek lat tradycji i pomnikowe postacie…

Tak, wielkie głosy. Ludzie, których słuchałam, gdy byłam młodziutka. Nagle są moimi kolegami z redakcji! Przesadzam, Paweł Sztompke nie jest dużo starszy, ale słuchałam go w Trójce i był jednym z moich ulubionych głosów. I Marysia, z którą jestem na „ty”… pani Maria Szabłowska, którą oglądałam zawsze na kolanach! To był ogromny plus, że czułam się znowu jak dziewczynka.
Myślałam, że moje życie zawodowe już się w Polskim Radiu dokona, że tam zakończę karierę dziennikarki. 

Czyli miałaś kawał dobrego planu.

Mówiono, że kiedy wchodzisz do Polskiego Radia, to wchodzisz bardzo powoli – etat dostajesz za 10-20 lat. Ale – gdy już dostaniesz – masz go do końca życia. Etatu oczywiście nie udało mi się dostać, bo byłam tylko dwa lata.
Ale przede wszystkim chodziło mi o to, że w radiowej Jedynce można… mówić. To było fantastyczne, że – nie tylko w „Muzycznej Jedynce”, ale też w programach weekendowych – miałam wszelakich gości: podróżników, artystów, psychologów, terapeutów, wojskowych… I przygotowując się do rozmów poszerzałam sobie mózg. Można było rozmawiać 20 minut – piosenka – 25 minut – piosenka. W komercyjnym radiu jest to absolutnie niemożliwe. W RMF-ie – w najbardziej ciasnych momentach – wejście było dziewięciosekundowe, a najdłuższe trzydziestosekundowe. Teraz najdłuższe wejścia mam na półtorej minuty, co jest już nadmiarem czasu i niektórzy didżeje by się męczyli.
Natomiast w radiowej Jedynce: mówiłam minutę (na ciszy, co jest dla dziennikarza komercyjnego dużym szokiem), przyzwyczajona do krótkich form powiedziałam już wstęp, rozwinięcie i puentę, a realizator pokazuje – dalej, dalej… kontynuuj… rozwijaj się dziecko (śmiech). Na początku nie mogłam się przyzwyczaić, a potem się w tym… rozbisurmaniłam, że można tyle mówić. Można zdecydować, że nie będą leciały piosenki, tylko będziemy rozmawiać z gościem aż do pełnej, kiedy wejdą wiadomości. A potem... dalej będziemy rozmawiać.
Tego było mi żal, bo wiedziałam, że znowu wejdę w tryby komercji, którą rządzą zupełnie inne prawa. Dlatego niezwykle się cieszę, że jestem częścią Meloradia, które nie jest szybkim radiem. Nie jest wymagany pośpiech i krótkie wejścia. Jest spokojnie, stylowo, ciepło i po ludzku.

 


Przez dziesięć lat RMF miał wyłączność na Twój głos. Po dekadzie powróciłaś na rynek lektorski, nieco zmieniony – choćby pracą przez internet. Jak się w tym odnajdujesz?

Wcześniej rynek lektorski był zdecydowanie bardziej luźny. Tak to odbieram. Wszystkie nagrania odbywały się w studiu, nikt nie pomyślałby, żeby nagrać reklamę w domu. To miało ogromną zaletę, bo dużo lepiej się bawiliśmy, znaliśmy się nawzajem. Poznawałam wtedy mnóstwo ludzi.
Po dziesięciu latach przerwy mogłam już mieć studio w domu. I okazuje się, że nie znasz ludzi, z którymi pracujesz. Nigdy ich nie spotkałeś i nie spotkasz. Jesteśmy we wspólnych scenkach reklamowych, a nigdy nie widzieliśmy się w studiu. Wszystko jest szybsze. I przede wszystkim jest dużo więcej ludzi, którzy chcą być lektorami. No i… psucie rynku. Ale chyba w każdym zawodzie jest tak samo. Skończyłam dziennikarstwo i pracuję w radiu, ale czy ktokolwiek zapytał mnie – jakie studia skończyłam? Nie. Myślę, że w zawodzie lektorskim jest bardzo podobnie. Chyba najwięcej jest w nim aktorów? Bo nie ma studiów lektorskich.

O dziwo - wielu moich rozmówców, którzy ukończyli PWST stwierdzało, że szkoła aktorska pod względem przygotowania do pracy z mikrofonem prawie nic im nie dała.
Ponoć mama wspominała Ci coś o sroce i łapaniu za ogon… Radiowiec, wokalistka, felietonistka, dziennikarka, lektorka, autorka tekstów, konferansjerka. Czy nie byłoby prościej mieć mniej talentów i zajęć? Miałabyś święty spokój.

Pewnie prościej, ale mniej ciekawie. Jak wspomniałeś są ludzie, którzy żyją tak intensywnie, że przeżywają kilka żyć w ciągu jednego. Czułam tak od bardzo dawna. Intensywnie czerpałam i czerpię z życia. Chciałam się dzielić tym, co mam. Ciepłem i energią.
Był czas, gdy miałam rano program w radiu, potem próbę przed koncertem, potem szybko pisałam felieton dla magazynu Sukces, potem koncert, a w nocy pisałam teksty piosenek. W weekend samolot do Warszawy, żeby nagrać kilka odcinków talk show do telewizji (w samolocie można świetnie przygotować się do rozmów z gwiazdami - nie marnujmy czasu), w następny weekend do Irlandii, bo koncerty po wydaniu tam płyty z Johnem Sandersem. No a w księgarniach była wtedy moja książka "Siedem Dni". Pani, u której wynajmowałam wtedy w Krakowie mieszkanie mówiła: „Pani Gosiu, rano słucham pani, równocześnie oglądam panią i czytam pani książkę.” I wiesz co? Paradoksalnie wtedy miałam najwięcej czasu. Wszystko miałam świetnie zorganizowane, bo nie było innego wyjścia. No i - nie miałam jeszcze dzieci.

Czy masz jakieś plany muzyczne? Spełnienia jakich zamierzeń mogą Ci życzyć Polscylektorzy.pl?

Przyjaźnię się i nagrywam muzykę z Johnem Sandersem, Anglikiem oraz muzykami z Nowej Zelandii, Irlandii, Wielkiej Brytanii, Niemiec, jeden jest Hindusem i… ja, Polka. To jest to, co najbardziej lubię, jeśli chodzi o muzykę. Zazwyczaj gramy w Europie. Bardzo chciałabym mieć tyle czasu, żeby móc w końcu pojechać z nimi na koncerty do Nowej Zelandii. Oni pół roku tam mieszkają, dla nich to jest „pyk”, a dla mnie niestety dość daleko. I żeby móc tam wreszcie zaśpiewać, po drugiej stronie kuli ziemskiej… Byłoby cudownie, gdyby to się mogło spełnić, czyli - gdybym w radiu dostała tyle wolnego (śmiech).
Plus, oczywiście, nowy materiał. Ale nie brakuje mi kreatywności w pisaniu tekstów, ani Johnowi w pisaniu muzyki, która jest mieszanką muzyki irlandzkiej i world-music.

Zatem Polscylektorzy.pl apelują do Meloradia o udzielenie Ci urlopu na muzyczną podróż do Nowej Zelandii. Załatwimy to!

Czekam!


Zdjęcia: Przemysław Strzałkowski / PolscyLektorzy.pl
Asystent planu: Renata Różycka

 

 

 

 

 

Brak komentarzy

Studio Medianawigator.com

reklama

Agencja MediaNawigator.com

Powered by:

Bank głosów Mikrofonika.net

reklama