Tytuł: Monika Boniecka - My traktowaliśmy odbiorców z szacunkiem
Autor: Przemysław Strzałkowski
Źródło: PolscyLektorzy.pl
Data publikacji: 25.02.2019
Cykl wywiadów BLIŻEJ MIKROFONU jest autorskim przedsięwzięciem portalu polscylektorzy.pl. Rozmawiamy z lektorami nie tylko o doświadczeniach zawodowych, ale też o tym, co ich osobiście ukształtowało, co ich porusza poza pracą. O sprawach, których nie znajdziecie w notkach encyklopedycznych. Choć oczywiście polecamy redagowane przez nas biografie w bazie SYLWETKI LEKTORÓW.
Przemysław Strzałkowski polscylektorzy.pl: Niedawno obchodziliśmy Światowy Dzień Radia. Zaczynała Pani w 1987 jako spikerka w Polskim Radiu. To była praca, czy pasja?
Monika Boniecka: Pomysł na pracę w radiu pojawił się w czasach studenckich. Wymyśliłam sobie wtedy, że chcę zostać spikerką i zapowiadać audycje radiowe. To oczywiście była praca, bo zarabiałam w ten sposób na życie. Ale jej specyfika i wpisane w jej charakter niedogodności sprawiały, że garnęli się do radia ludzie, dla których ten zawód musiał być pasją.

Utkwiło mi w pamięci określenie „radiota”…
Pojęcie „radiota” usłyszałam od jednej z moich mistrzyń, pierwszych nauczycielek, doskonałej spikerki Blanki Kutyłowskiej. „Radiota” to ktoś zafiksowany na radio, ktoś kto poza tą instytucją nie widzi dla siebie miejsca. Taki trochę wariat, który „nie wierzy w życie pozaradiowe”. Radiota wstaje w nocy, żeby rozpocząć dyżur o świcie, albo nie śpi, bo akurat wypadł mu dyżur nocny. Rezygnuje z rodzinnych wigilii, sylwestrów i innych świąt, by towarzyszyć słuchaczom także w takie szczególne dni. I jeszcze ma z tego frajdę, bo umówmy się, pieniędzy z tego nigdy nie było.
Ówczesne radio to jeszcze epoka spikerów…
Zdecydowanie.
Którzy spośród tych, których Pani spotkała, byli lub potem zostali lektorami?
Właściwie większość z nich. Lucjan Szołajski, fantastyczny spiker i lektor. Starsze pokolenie pamięta go jako głos telewizyjny obok Jana Suzina, Jerzego Rosołowskiego. To była taka filmowa „święta trójca”. Pracowałam z Wojtkiem Gąssowskim, Januszem Szydłowskim, Maćkiem Gudowskim, Elą Groszek, Krystyną Czubówną… było ich znacznie więcej, choć grupa spikerów nie była liczna, zaledwie kilkunastoosobowa. Większość znanych głosów lektorskich to moi radiowi koledzy. Bo najlepsi lektorzy wychodzili z radia. Jestem przekonana, że to miejsce uczyło tego zawodu najlepiej. Praca na żywo przed mikrofonem była pierwszym stopniem lektorskiego wtajemniczenia. Telewizja pozyskiwała głosy właśnie z radia.
Radio bardzo się zmieniło, począwszy od erupcji komercyjnych stacji w latach dziewięćdziesiątych. Co zmieniło się na plus, a co na minus?
Nie twierdzę, że wszechobecny dziś w stacjach komercyjnych i publicznych system prezenterów jest zły. Czasy się zmieniają i na tym polu zmiany też były nieuchronne. Ale dzisiaj wygląda to niestety tak, że „śpiewać każdy może”. Za moich czasów nie do pomyślenia było, żeby ktoś z wadą wymowy został dopuszczony do pracy przed mikrofonem. Aby prowadzić audycję trzeba było zdobyć kartę mikrofonową. Jeżeli dziennikarz jej nie miał, nie przeszedł weryfikacji przez specjalną komisję, jego głos nie pojawiał się na antenie. Sięgał wtedy po spikerów, bo ci gwarantowali, że tekst będzie słuchaczom dobrze podany. Dzisiaj wygląda to zupełnie inaczej i ja się z tym nie zgadzam, mnie to uwiera. Mam wrażenie, jakby ktoś jeździł styropianem po szybie, gdy słyszę prezentera z wadą artykulacyjną. Z drugiej strony lekkość czy pewne zindywidualizowanie bloków prowadzonych przez prezenterów ma swój koloryt. Niemniej wielu spikerów tzw. starej daty przewraca się w grobie słysząc, co się dziś na różnych antenach wyprawia. My traktowaliśmy odbiorców z szacunkiem. Najprostszy przykład: nie do pomyślenia było zwrócenie się do słuchaczy per „ty”. Słuchacz to był „pan” i „pani”, zachowane były pewne podstawowe formy grzecznościowe. Wiem, że takie podejście może się dzisiejszym młodym odbiorcom radia wydawać śmieszne. Mamy inną rzeczywistość. Dziś normą jest poklepywanie po ramieniu, jakbyśmy wszyscy byli kumplami, którzy właśnie spotkali się na piwie…

W pewnej telewizji muzycznej słyszałem zapowiedź teledysku: „Teraz puścimy wam zajebistą piosenkę”.
No, właśnie. Jeśli z mediów płynie taki przekaz, tak kształtuje się wzorce komunikacji, nie dziwmy się, że młodzi ludzie mówią i piszą tak jak to się obecnie dzieje.
Co Panią pociągało w telewizji?
To telewizja wciągnęła mnie do siebie. Naturalną koleją rzeczy było, że głosów do czytania programów telewizyjnych szukano w radiu. Ze mną było podobnie. Moja serdeczna koleżanka Joanna Luboń, logopedka medialna, spod ręki której wyszło wielu doskonałych dziennikarzy i prezenterów zapytała, czy nie chciałabym spróbować swoich sił w Wiadomościach TV, gdzie potrzebują kobiecego głosu do czytania z off’u komentarzy w głównym wydaniu. Zgodziłam się, byłam ciekawa, jak sobie z takim zadaniem poradzę. Zostałam zaakceptowana i przez dłuższy czas współpracowałam z Telewizyjną Agencją Informacyjną jako lektorka wiadomości. W pewnym momencie jeden z ówczesnych szefów TAI Andrzej Turski uznał, że może zamiast ukrywać w kabinie lektorskiej warto mnie pokazać światu (śmiech). Zaproponował mi prowadzenie serwisów. Zaczynałam od wiadomości porannych, bo gdzieś się trzeba było pracy z kamerą nauczyć. Potem stopniowo przesuwano mnie do innych wydań, aż w końcu dotarłam do wydania głównego.
Wspomniała Pani o Andrzeju Turskim. Jakie osobowości radia i telewizji pamięta Pani jako najbarwniejsze?
Nie wiem, czy to osobowość najbarwniejsza, ale z ogromnym szacunkiem i sympatią wspominam właśnie Andrzeja Turskiego. Świetny dziennikarz, wywodzący się oczywiście z radia (śmiech), fachowiec przez duże „F”. Przywiązywał ogromną wagę do jakości przekazywanych informacji. Powtarzał zawsze, że diabeł tkwi w szczegółach i nie wolno pozwolić sobie na najdrobniejszą chociażby bylejakość. Potrafił bardzo precyzyjnie wytknąć błędy swoim pracownikom. Swoją opinię formułował do bólu merytorycznie, ale zawsze tak, by nikogo nie urazić, nie sprawić nikomu przykrości.
W telewizji spotkałam między innymi Tomasza Lisa, którego dziś nikomu przedstawiać nie trzeba, a wtedy był początkującym dziennikarzem.
Zaczynał jako reporter Wiadomości?
Tak, o ile dobrze pamiętam relacjonował obrady Sejmu. Razem ze mną pracował Tadeusz Zwiefka, dziś europoseł, Jarosław Gugała, Jolanta Pieńkowska. A radio to całe mnóstwo barwnych i ciekawych postaci, mogłabym wymieniać godzinami. Chcę powiedzieć o ludziach, u boku których stawiałam swoje pierwsze radiowe kroki. Przede wszystkim niedawno zmarła, cudowna spikerka Hanna Kamińska. Pani Hania pracowała przede wszystkim w Programie 2 Polskiego Radia, który był wtedy – i pozostał do dziś - programem literacko-muzycznym. Nikt tak jak ona nie wprowadzał słuchaczy w świat muzyki klasycznej, opery. I to na jej dyżurze zadebiutowałam na ogólnopolskiej antenie mówiąc… ”Minęła siedemnasta” (śmiech). Potem terminowałam u wspomnianej już Blanki Kutyłowskiej, Wojtka Gąssowskiego, Janusza Szydłowskiego. Uczyłam się od Ireny Falskiej, Lucjana Szołajskiego, Agnieszki Rogińskiej.

Około roku dwutysięcznego następuje u Pani duża zmiana. Kończy się radio i telewizja, a zaczynają się studia nagrań. Lektorstwo i koordynacja produkcji.
Lektorstwo było właściwie od początku mojej aktywności zawodowej. Ale rzeczywiście, rok dwutysięczny to moje rozstanie z radiem. Ta decyzja spowodowana była zarówno względami rodzinnymi jak i zawodowymi. W 96 roku urodziłam córkę i poszłam na urlop wychowawczy. W tym czasie na skutek zmian polityki antenowej Dział Realizacji i Emisji, do którego należeli spikerzy, właściwie przestał istnieć. Radio rezygnowało ze spikerów na rzecz dziennikarzy-prezenterów. Wiedziałam, że nie mam już do czego wracać. A jako, że od kilku lat nagrywałam filmy dla warszawskiego Studia Company (w tej chwili BTI Studios, w którym do dzisiaj pracuję) przyjęłam od ówczesnego jego szefa propozycję pracy jako adiustatorka list dialogowych. Zaczynałam od adiustowania, a potem stopniowo zaczęłam być odpowiedzialna za produkowanie polskich wersji językowych.
Jak wygląda proces przygotowania filmu „od klienta do emisji”?
Mam pod opieką kilka kanałów broadcastowych, które muszą zostać wyemitowane w polskiej wersji językowej. Moim zadaniem jest dopilnowanie, aby wszystkie programy dla danego kanału zostały przetłumaczone i opatrzone ścieżką lektorską. Po pierwsze, muszę dostać od klienta materiały potrzebne do wyprodukowania polskiej wersji: plik video, plik audio i skrypt oryginalny. Z naszej bazy tłumaczy wybieram odpowiednią osobę, udostępniam jej video oraz skrypt oryginalny i ustalam termin zwrotu polskiej listy dialogowej. Zdarza się, że tłumacz nie dostaje ode mnie skryptu i tłumaczy „z ekranu”. Potem, albo dobieram głos do konkretnego filmu, programu, albo zdaję się na wybór lektora dokonywany przez klienta na podstawie castingu. Kiedy mamy już przetłumaczoną listę i wybranego lektora, umawiamy nagranie. Gotowy plik audio z polskim lektorem musi w wyznaczonym terminie trafić do klienta, albo bezpośrednio na emisję. Staram się, aby po otrzymaniu tłumaczenia, przed nagraniem „rzucić okiem” na tekst lektorski, zadiustować go. Bo tak jak wszędzie, także tu zdarzają się kwiatki….

Czy zdarza się, że klient źle wybiera lektora? Czy też lektorzy są na tyle uniwersalni, że radzą sobie ze wszystkim?
Bywa, że zastanawiam się, dlaczego akurat taki głos wydaje się klientowi odpowiedni. Ale z reguły są to trafione wybory. Są programy/kanały, do których głosy wybiera studio. Wtedy ucho i doświadczenie podpowiadają mi, kto będzie brzmiał dobrze , a kto niekoniecznie. Nie ma głosów uniwersalnych, odpowiednich do każdego typu programu. Przy wyborze lektora trzeba brać pod uwagę różne rzeczy.
Skoro mówimy o tzw. szeptankach… Wiążą się one z prawami autorskimi, czyli z walką, którą Stowarzyszenie Lektorów Rzeczypospolitej Polskiej prowadzi od kilku lat.
Tak, bo jeśli tłumacze dostają tantiemy, to dlaczego lektor, który musi w odpowiedni sposób zinterpretować pracę tłumacza jest tych tantiem pozbawiony? Podkreślam słowo „zinterpretować”, bo nasza praca nie jest mechanicznym odczytaniem cudzego tekstu. Czytając musimy myśleć. Oddać głosem nastrój, a jednocześnie nie zdominować swoją interpretacją całości przekazu. Lektor jest łącznikiem między tłumaczem a widzem. To od nas zależy, czy przykujemy uwagę odbiorcy i zechce on pozostać przed telewizorem. Uważamy, że ten zawód ma znamiona pracy twórczej. Tantiemy powinny się należeć również tym, którzy czytają.
Ponoć to Ministerstwo Kultury uparcie twierdzi, że czytanie nie jest zajęciem artystycznym?
Tak. Koronnym argumentem jest to, że my tylko odczytujemy cudze teksty. A to nie jest praca artystyczna, twórcza. Że jest to błędne założenie starałam się powiedzieć wcześniej. A tak naprawdę spór sprowadza się do jednego - jeśli nie wiadomo o co chodzi, chodzi o pieniądze. Pula pieniędzy jest ograniczona i nikt nie chce się nimi dodatkowo dzielić z lektorami. Tu nie ma głębszego dna.
A czego możemy Pani życzyć w tym roku? Zaczął się jeszcze niedawno (śmiech)
O, Boże… (śmiech). Jak najwięcej przeczytanych programów. Z jednym zastrzeżeniem: dobrych programów. Pamiętam, jakie fantastyczne produkcje nagrywaliśmy na przykład dla Discovery, kiedy zaczynałam lektorską przygodę i czytałam głównie dla tego kanału. W tej chwili dominuje oferta lifestylowa, lekka, łatwa i przyjemna. Wartościowych serii jest jak na lekarstwo. Życzyłabym sobie dużo mądrych, rozwijających filmów. I fajnych książek, bo od jakiegoś czasu czytam też audiobooki.

Zdjęcia: Przemysław Strzałkowski / PolscyLektorzy.pl
Asystent planu: Renata Różycka
Brak komentarzy