W cyklu wywiadów BLIŻEJ MIKROFONU rozmawiamy z lektorami nie tylko o doświadczeniach zawodowych, ale też o tym, co ich osobiście ukształtowało, co ich porusza poza pracą. O sprawach, których nie znajdziecie w notkach encyklopedycznych. Choć oczywiście polecamy opracowane przez nas biografie w bazie SYLWETKI LEKTORÓW.
Przemysław Strzałkowski polscylektorzy.pl: Warto czerpać z mądrości przyrody. Czy od pewnego czasu nie czujesz się jak bocian?
Janusz German: Może coś w tym jest (śmiech). To poszukiwanie równowagi, bo zima jest ekstremalna, więc po co w nią brnąć.
Od kilku lat zimą mieszkacie z żoną na Gran Canarii. Skąd wziął się pomysł na taką życiową zmianę?
To była ewolucja. Jeździliśmy trochę po świecie, a czas na podróże mieliśmy zwykle latem, bo przez większość zawodowego życia pracowałem w teatrze. A w teatrze jest jak w szkole – wakacje to sezon ogórkowy i można wtedy wyjechać. Wprawdzie nie zarabia się dużo, ale jest wolny czas, a w ciągu roku odkładaliśmy pieniądze. We wrześniu lub październiku wracaliśmy z debetem na karcie i zaczynaliśmy kolejny sezon.
Z tym większą motywacją do pracy…
Jest takie powiedzenie, że aktor jest dwa razy niezadowolony: gdy gra i gdy nie gra (śmiech). Pojeździliśmy po Azji, po Ameryce Południowej i trochę po Europie. Zawsze szukaliśmy miejsca, w którym byłoby nam fajnie. A Kanary okazały się wypadkową może nie idealną, ale mającą najwięcej „plusów dodatnich”. I bliska jest nam hiszpańska kultura.
Jest egzotycznie i ciepło, ale wciąż europejsko?
Tak, w tym kręgu kulturowym – antycznym i judeochrześcijańskim – czujemy się lepiej, niż w azjatyckim czy buddyjskim.
I na Gran Canarii mają pola golfowe…
Od jakiegoś czasu mam golfową zajawkę i muszę przyznać, że wcześniej golfa nie doceniałem. Miałem wrażenie, że to musi być dość nudna i prosta gra. Nic bardziej mylnego! Sam poprawnie wykonany swing, czyli ruch prowadzący do uderzenia piłki w pełnym zamachu, to jeden z najtrudniejszych do opanowania ruchów w sporcie. Jest porównywalny do skoku o tyczce, który jest bardzo trudny technicznie. Angażujesz mnóstwo mięśni i głowę, a wszystko dzieje się szybko. W dodatku taki ruch jest dla człowieka kompletnie nienaturalny, bo nie potrzebujemy go do niczego innego. I trzeba do niego wyuczyć mózg – tak, jak dziecko uczy się trafiania łyżeczką do ust i musi sobie wyrobić synapsy. Poza tym golf jest niezwykle wciągający taktycznie.
Nagrywając podczas zimowych miesięcy na Kanarach możesz być flagowym przykładem uroków pracy zdalnej. Facet żyje w ciepełku, wychodzi na chwilę z basenu, nagrywa i wraca do basenu. Bajka!
Nie wygląda to aż tak idyllicznie, jak wyobrażenia (śmiech). Wiadomo, że wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma. Życie codzienne jest podobne, choć pogoda oczywiście inna. Są też pewne minusy, ale nie zmieniłbym tego stylu życia, póki dopisuje zdrowie.
Na pewno nie musisz odgarniać łopatą śniegu (śmiech).
Właśnie (śmiech). Ale naprawdę nie jest tak, że mam cały czas wakacje, leżę z drinkiem i wstaję z leżaka tylko wtedy, gdy wpadnie zlecenie. Ligowa młócka, jak wszędzie.
A jak urządziłeś się ze studiem?
Mam taką kanciapę, budynek gospodarczy, który zaadoptowałem dość dobrze akustycznie. Na szczęście ma fajne wymiary i nie jest sześcianem, w którym zanikają lub potęgują się pewne częstotliwości. Znalazłem sklep z wełną mineralną, bo nie jestem fanem ustrojów piankowych. I uważam, że zrobiłem ładne ustroje z drewna i wełny mineralnej.
No proszę, zatem ktoś, kto zagrał w reklamie telewizyjnej marketu budowlanego jest również majsterkowiczem i potrafi wbić gwóźdź!
Jeśli nie mam akurat nagrań, to od drinka i leżaka nad basenem wolę konstruowanie czegoś lub pracę w ogrodzie. Na przykład sam zmontowałem taras, a teraz buduję schody.
Zanim znalazłeś się w Warszawie, dzieciństwo spędziłeś w Pelplinie koło Starogardu Gdańskiego. Zatem na Pomorzu, a konkretnie na Kociewiu. Jaka jest historia Twojej rodziny?
Moja rodzina ze strony ojca przybyła tam w XIX wieku z Prus. Na Kociewiu nie było po wojnie tak, jak na przykład w Elblągu i okolicach, dokąd dotarła duża fala migracji. Ten mały region przed 1939 znajdował się w granicach Polski; na zachodzie rozciągały się Kaszuby, na wschodzie leżały Prusy, na północy było Wolne Miasto Gdańsk. I wydaje mi się, że po wojnie skład ludności nie zmienił się zbytnio. Przed wojną na Kociewiu żyli głównie Polacy i Niemcy, zresztą w całkiem dobrej symbiozie. Dopiero wojna namieszała.
A jak Pomorze wpłynęło na Twoją perspektywę?
Gdy dawno temu wybuchła propagandowa afera z dziadkiem Tuska, w ogóle nie rozumiałem, o co to całe zamieszanie. Przecież w tamtych stronach wszystko było oczywiste. Mój dziadek pracował na kolei, a kolejarzy nie brali do armii. Ale gdyby nie kolej, to prawdopodobnie wylądowałby w Wehrmachcie – pomimo, że był Polakiem.
W niemieckim wojsku służyli z przymusu dziadkowie moich kolegów. Ba, mam nawet zdjęcie mojego pradziadka w pruskim mundurze, z czasów I wojny światowej. To ówczesna norma, że Polaków wcielano do niemieckiej armii. Nie było wyboru.
Gdyby ludzie mieli taką świadomość jak na Pomorzu czy Śląsku, to podejrzewam, że hasło „dziadek Tuska był w Wehrmachcie” nie znalazłoby żadnego podatnego gruntu. My wiedzieliśmy, że odmowa oznaczała rozstrzelanie.
Ukończyłeś PWST w późnych latach 90 i nie mogła już Tobą kierować chęć znalezienia w teatrze ucieczki od PRL-owskiej rzeczywistości. Co zatem stwarzało motywację?
Jakieś naiwne marzenia… Teatr wydawał mi się interesującym światem, imponował mi, choć jako chłopaczek z prowincji nie miałem o nim tak naprawdę pojęcia. W moim liceum polonista Bogdan Wiśniewski często organizował wyjazdy do gdańskiego Teatru Wybrzeże, co prawdopodobnie też miało spory wpływ na to, że wybrałem szkołę teatralną. Jednak ogólnie byłem nieśmiałym dzieciakiem. Nie cierpiałem brać udziału w szkolnych akademiach, ale czułem, że w teatrze bym… mógł. W szkole to jakaś siara, choć nauczyciele wypychali mnie na scenę. Co innego w zawodowym teatrze… (śmiech).
W PWST radziłeś sobie raczej dobrze, skoro w 1999 roku zdobyłeś nagrodę publiczności na XVII Festiwalu Szkół Teatralnych w Łodzi.
Pokazaliśmy tam nasze przedstawienie dyplomowe i widocznie moja rola mogła się podobać. A czy byłem dobry? Na pewno dobrze czułem się we wrocławskiej szkole i później w łódzkim Teatrze Powszechnym, w którym zagrałem kilkadziesiąt ról, w tym sporo głównych, choć same początki były dla mnie trudne – jako dzieciaka z Pelplina.
Nie byłem tak dobrze przygotowany jak inni koledzy, którzy mieli za sobą jakieś kursy lub zajęcia indywidualne. Ja nie byłem otrzaskany. Najpierw dostałem się na pierwszy rok do łódzkiej PWSFTviT, lecz tam nie znalazłem porozumienia z opiekunem roku, panią profesor Ewą Mirowską. Musiałem zaczynać od początku szkołę we Wrocławiu, widocznie byłem uparty.
Swego czasu dużo się mówiło o gnębieniu w szkołach teatralnych tak zwanych fuksów. Spotkałeś się ze zjawiskiem takiej „fali”?
To były trochę inne czasy. Nie mieliśmy takiej świadomości jak dzisiejsza młodzież. Nikt się wtedy nie zastanawiał, czy to jest aż tak opresyjne. Ale rzeczywiście mogło być. Chyba panowało przekonanie, że boli, bo musi boleć. A żeby do czegoś dojść, musisz dostać po tyłku; żeby być dobrym aktorem musisz się zmierzyć z trudnymi sytuacjami, również psychicznymi. Ja jednak mam taki charakter, że wyrzucam z pamięci nieprzyjemne wspomnienia, więc czas spędzony w szkole teatralnej oceniam tylko pozytywnie. Natomiast jeśli się zastanowić, to pewnie dla niektórych osób mogły to być trudne chwile.
To śmieszne, ale przypominam sobie, że na przykład na zajęcia z rytmiki niektóre koleżanki przychodziły totalnie zestresowane i spocone ze strachu, bo pani profesor od rytmiki, notabene mama znanego rapera, była bardzo ostra i wymagająca. Raczej nie przebierała w słowach. Ale ona chciała tylko, żebyśmy dobrze się poruszali na scenie. Nikt nie narzekał, nie protestował. Nie znaliśmy wtedy słowa mobbing (śmiech).
Jesteś głosem wszechstronnym; czytujesz filmy, programy, reklamy, udzielasz się w szeroko pojętym dubbingu… Czy masz jakąś ulubioną działkę?
Jestem otwarty na wszystkie formy pracy z mikrofonem. Oczywiście niektóre rzeczy przychodzą mi łatwiej, inne trudniej, to naturalne.
Myślę, że mam dobre ucho do krótkiej formy i reklamy. Lubię słuchowiska, choć tych akurat prawie w ogóle nie nagrywam. Lubię nagrywać książki, lecz niestety w dzieciństwie nie przeczytałem ich zbyt wielu i to do dziś pokutuje. Chciałbym mieć płynniejszą frazę w czytaniu audiobooków. Ale pracuję nad tym (śmiech).
Mam spory problem z zagraniem naturszczyka. Przez ponad dwadzieścia lat pracy z mikrofonem organizm wypracował pewne zawodowe sposoby, knyfy (knyf: przemyślne posunięcie, chwyt, podstęp, sposób – przyp. red.) i obecnie stojąc przed mikrofonem najtrudniej mi zagrać przypadkowego przechodnia (śmiech).
Na pewno jesteś dobry w aktywnościach sportowych, bo poza golfem na liście mamy jazdę konną, szermierkę, rolki, łyżwy, tenisa, narty…
Prawdopodobnie lista pochodzi z aktorskiego CV, w którym trzeba chwalić się różnymi umiejętnościami (śmiech). Lubię się ruszać i nie potrafię przesiedzieć całego dnia. Jeżdżę dużo na rowerze; po Warszawie poruszam się tylko rowerem, w dodatku przez cały rok. Nawet, jeśli jesteśmy tu zimą i leży śnieg, to też wsiadam na rower. Kilkudziesięciominutowa przejażdżka do jakiegoś studia to żaden problem.
Jazda konna to nasz wspólny konik. Mamy z żoną takie okresy, że sporo jeździmy. Zajawka zaczęła się jeszcze w szkole teatralnej, Ewa również polubiła konie… I tak już od dwudziestu pięciu lat.
Ale narty? Przecież narty oznaczają śnieg i zimę. To się nie klei! (śmiech)
No, nie przesadzajmy z tymi nartami… (śmiech) Ostatni raz byłem na nartach pewnie pięć lat temu.
W Waszym sposobie życia „pół na pół” miejscówka warszawska też jest ciekawa; jest zielono, z okna widać słynne Filtry i w perspektywie centrum, blisko stąd do Politechniki, na której wykładał legendarny Tomasz Knapik.
Bardzo dobrze się tutaj mieszka. Wcześniej mieszkałem w różnych miejscach w Polsce – nie są mi obce małomiasteczkowe klimaty Pelplina, żyłem w Gdyni, studiowałem we Wrocławiu, kilkanaście lat mieszkałem w Łodzi – i powiem, że w Warszawie jest mi zdecydowanie najlepiej.
Rzeczywiście mieszkamy przy warszawskich Filtrach, więc jest spokojnie, a zarazem wszędzie blisko. Lubię centrum Warszawy.
A kiedy znów odlatujesz do ciepłych krajów?
Niedługo. Gdy wymyśliliśmy Kanary, zakładaliśmy plan fifty-fifty: połowa roku tam, a połowa tutaj. Coraz częściej zdarza się, że jesteśmy tam dłużej, ale zasadniczo po połowie.
Zatem dobrych lotów!
Dzięki.
Zdjęcia: Przemysław Strzałkowski / PolscyLektorzy
Asystent planu: Renata Strzałkowska
Brak komentarzy