Tytuł: Aleksander Pawlikowski – Wybieraliśmy, w którą stronę będą okna
Autor: Przemysław Strzałkowski
Źródło: PolscyLektorzy.pl
Data publikacji: 16.10.2020
Cykl wywiadów BLIŻEJ MIKROFONU jest autorskim przedsięwzięciem portalu PolscyLektorzy.pl. Rozmawiamy z lektorami nie tylko o doświadczeniach zawodowych, ale też o tym, co ich osobiście ukształtowało, co ich porusza poza pracą. O sprawach, których nie znajdziecie w notkach encyklopedycznych. Choć oczywiście polecamy opracowane przez nas biografie w bazie SYLWETKI LEKTORÓW.
Przemysław Strzałkowski polscylektorzy.pl: Pytaniem totalnie obciachowym, oklepanym i fatalnie świadczącym o dziennikarzu jest pytanie: „Jak to się zaczęło?” Ale przy tobie korci mnie, żeby je zadać - bo zacząłeś w radiu bardzo wcześnie. Miałeś chyba siedemnaście lat?
Aleksander Pawlikowski: Miałem siedemnaście lat, chodziłem do Zespołu Szkół Rzemiosł Artystycznych i wróżono mi karierę stolarza-meblarza. Ech, a mogłem być jak Harrison Ford! Minęło 30 lat, obudziłem się i… zostałem lektorem. Tak w największym skrócie (śmiech). Żeby nie było - większość mebli na własny użytek zaprojektowałem samodzielnie.
Rzeczywiście, pstryk (śmiech). Słyszałeś, że masz fajny głos i tak dalej?
Nie. Nigdy – będąc dzieckiem - nie zastanawiałem się, kto mówi w radiu i jak brzmi. Pociągała mnie sama magia, radio jako całość. Magiczne zdarzenia i miejsca mojego pokolenia, różne koincydencje, które działy się przy radiu. Nasze pokolenie było zarażone tą magią i mnie również to się udzieliło.
Będąc na zupełnie innym biegunie mógłbym jako konstruktor mebli mieć własną fabrykę i zostać milionerem, bo wiemy, że Polska meblami stoi. Jednak poszedłem ścieżką artystyczną, była mi pisana. Dobrze, że ją odnalazłem.
Tata mojego kolegi pracował w Oddziale Polskiego Radia Wrocław w Jeleniej Górze, nazywało się to „Studio Karkonosze”. Trafiłem tam prosto z ulicy. Natrętna myśl o radiu spędzała mi sen z powiek, więc poszedłem tam, zapukałem i mówię: „Pan Wojtek Hobgarski? Chodzę z pana synem do klasy. Chciałbym pracować w radiu. Czy mógłbym się sprawdzić?”
Okazało się, że szybko złapaliśmy “przelot” – a był ode mnie oczywiście dużo starszy. Dziś bym powiedział: trafił uczeń na mistrza. Od razu wpadłem w tryby radiowego rzemiosła. Miałem wrażenie, że Pan Wojtek ucieszył się, że ktoś do niego przyszedł. Powiedział do kolegi: „Alek przyszedł - weź i mu pokaż, jak montujemy”. Zaczęła się sytuacja z taśmą i zaczął się bakcyl. W programie puszczało się muzykę z płyt gramofonowych, dopiero wchodziły kompakty, a reklamy nagrywano na ogromnych taśmach szpulowych tzw. „Węgrów”, które rozmiarem i wyglądem przypominały kuchnię. Nie było komputerów, pisało się odręcznie skrypty w zeszycie A4. To wszystko było totalnie magiczne.
Wkrótce zaproponował mi wieczorny program. Musiałem napisać scenariusz i robiłem wtedy dwie rzeczy: chodziłem do szkoły i myślałem wyłącznie o radiu.
Tam był mój pierwszy krok. Tam pierwszy raz powiedziałem coś do mikrofonu i bardzo podobał mi się ten bas, który jest w słuchawkach… Niesamowite przeżycie. Nikt nie chciał wierzyć, że pracuję w radiu. Mój pierwszy autorski program nazywał się “Pora na progresora”.
Jakieś pół roku później przeczytałem, że otwiera się nowe radio, że organizują nabór. A miałem już ten pierwszy szlif ze “Studia Karkonosze”… i ponownie spróbowałem swoich sił. Wylądowałem na Szybowcowej Górze i tam rozpoczęła się moja wieloletnia przygoda z Muzycznym Radiem. Wtedy pojawiły się kompakty i cyfrowe magnetofony. Był początek lat 90-tych.
Zatem doświadczyłeś romantyzmu tej pracy.
Był romantyzm, choć w tamtym czasie myślałem też o niektórych sprzętach: „Boże, jakie to jest nowoczesne! Kurczę, on tu przekręca i taśma zatrzymuje się dokładnie w tym momencie! Ile ten sprzęt kosztuje, chyba jakieś pierdyliardy?” Rzeczywiście kosztował bardzo dużo. Dziś tamte sprzęty to oldschoolowe dziedzictwo radiofonii, ale wtedy to był high level. Zresztą Polskie Radio i Telewizja miały skąd brać pieniądze na sprzęt najwyższej jakości.
W telewizji to czasy montażu liniowego z taśm Betacam. Czy nie jest tak, że wraz z naszpikowaniem techniką – nie mówiąc o stylu korporacyjnym – zanika romantyzm pracy w telewizji i radiu?
Moim zdaniem zanika. Ale na szczęście ten romantyzm przenosi się do stacji internetowych. Mogę stwierdzić to bardzo obiektywnie – biorąc pod uwagę to, jak czułem kiedyś i to, jak czuję teraz. Gdybyśmy przeprowadzali ten wywiad 7-10 lat temu, mógłbyś otrzymać ode mnie zupełnie inną odpowiedź.
A dziś twierdzę z przekonaniem, że cały program nadawany przez radio jest z tego romantyzmu odzierany - to niestety znak czasów. Obowiązują inne zasady. Dziś setki stacji, żeby utrzymać się na rynku muszą polować na słuchacza, który stał się walutą. Znika duch pierwotnej kreatywności.
Masz na myśli etap twojego życia, o którym powiedziałeś kiedyś: „Czułem, że spełniam misję”?
Absolutnie tak, byłem wręcz fanatykiem takiego myślenia o radiu. Jak by z tego ulepić zgrabną historyjkę… Nie każdy zdaje sobie sprawę, jak naprawdę wygląda praca w radiu. Ludzie mają wyobrażenie, że jest pan, pani, mikrofon, cudowna atmosfera, że wszystko dzieje się naturalnie i bardzo na żywo. Tak nie jest, ale – z drugiej strony – to nie jest złe, bo romantyzm zastąpiono pytaniem: czego słuchacz oczekuje?
I w mojej misji pociągało mnie to, że nie kalkulowaliśmy na chłodno co zrobić, żeby słuchacza przyciągnąć i zarobić na reklamie. Jeżeli naszym słuchaczem ma być konkretna grupa celowa, konkretni ludzie – zróbmy radio stricte pod nich. A w międzyczasie zaczęły do mnie docierać prawdy jak z chińskich mądrości, że nie można zadowolić wszystkich w ten sam sposób.
I wtedy obok radia pochłonął mnie inny pomysł - jak pomóc ludziom samodzielnie “formatować” radiostacje, czyli tworzyć je w jakiś magiczny sposób. Już wyjaśniam: jeżeli lubisz Stinga albo kojarzysz jedno nazwisko czy nazwę wykonawcy, jeśli wiesz, że takiej muzyki jest mnóstwo, ale tego nie ogarniasz - to można sobie wyobrazić idealną stację, w której deklarujesz, że lubisz kogoś-tam, a inteligentne radio samo dopasowuje całą resztę. Z tego zrobiłoby się milion formatów! I w ten sposób powstała też TUBA.FM – żeby robić streaming, który dobiera muzykę do gustu słuchacza.
Można powiedzieć, że byłeś w awangardzie. Przypomnijmy, że za aplikację TUBA.FM w 2010 otrzymałeś Nagrodę Główną w kategorii Innowacje w konkursie Media Trendy.
To był oczywiście duch zespołowy. Postanowiłem tę awangardę pociągnąć, bo było dla mnie wtedy bardzo sexy, że są na rynku takie start-upowe nowinki, które można próbować rozwijać. Przekonałem szefów, żeby pójść tą drogą. I razem z bardzo utalentowanymi programistami stworzyliśmy taką rzeczywistość radiową, ale też internetową.
Mieliśmy trzy miliony instalacji. W tamtym czasie to kosmos. Do sukcesu przyczynił się Grzegorz Stanisz z Samsung Polska, który uwierzył w projekt. Niestety streaming tak bardzo stał się sexy, że międzynarodowi gracze zaorali rynek. Dziś serwis www.tuba.fm istnieje - nadal z tym samym algorytmem doboru wykonawców podobnych. Ale nie mam pojęcia, jak sobie radzi (śmiech).
Nie codziennie człowiek ma okazję rozmawiać z kimś, kto był szefem programowym w dużej sieci radiowej. To jawi się jako fajne zajęcie. A co jest w nim trudne? Nie brakowało ci prowadzenia programów?
Uważałem za normalne to, że nie prowadzę programów, bo musiałbym rywalizować ze swoimi prezenterami. A zawsze przyświecała mi idea: „współpracuj z lepszymi od siebie”.
De facto chodziło o zarządzanie talentami w taki sposób, żeby im się chciało, żeby czuli motywację. I w tym byłem wręcz narwany, spalałem się, tutaj czułem moją misję. Myślę, że rozpaliłem wiele osób do oddania się radiostacji, że byłem dobrym sprzedawcą idei radia. Ci, którzy liczyli tylko na romantyzm, mogli poczuć się zawiedzeni. Ale to są badania, to są słupki. Trzeba naprawdę empatycznie na te słupki spojrzeć, by dostrzec potrzeby słuchacza.
To była fajna robota, bardzo ją lubiłem. Tylko że jest super, kiedy słupki idą do góry. I jest słabiej, jeśli one spadają. Wtedy wszyscy odczuwają rodzaj stresu, który następnie zmienia się w lęk. Bierzesz odpowiedzialność za cały okręt i to na pewno nie jest zdrowe.
A czy wtedy kusi – pewnie tak – by słuchać radia na okrągło, cały czas kontrolować?
Oczywiście! Gdy zaczynałem w 2001 pracę w Agorze, gdzie tworzyliśmy brand Złote Przeboje, nie było jeszcze smartfonów i nie mogłem słuchać online. Były więc w użyciu kasety. Zdarłem w tamtym czasie ze dwa-trzy jamniki. Nagrywało się na kasety tym bardziej, że nie zawsze miałem pod ręką dostęp do tak zwanego szpiega. Wyjaśnijmy, że stacja ma obowiązek rejestrować program i ze szpiega można odsłuchać, co się działo. Szpieg to świetne narzędzie do samodoskonalenia.
Jednak cała chemia radia jest wtedy, gdy słuchasz na żywo. Miałem takie małe, FM-owe radyjko i słuchałem od szóstej poranka, notując sobie poszczególne stop-sety (miejsca, gdzie przerywa się muzykę na wejście prezentera, wiadomości, reklamę itp. – przyp. red.), kwadranse – jak wchodzą jingle, czy są krótkie, czy nie za długie. Podchodziłem do programu wręcz obsesyjnie.
Bo – słuchacze tego nie wiedzą – na dobrą sprawę każdy kwadrans to definicja stacji. I musisz w tym czasie załapać wszystko, co w niej jest. Próbowaliśmy precyzyjnie na to odpowiedzieć, żeby wszystko się zgadzało. No, ale romantyzmu było w tym coraz mniej.
Czyli jednak słupki i Excel?
Myślę, że komuś z zewnątrz trudno jest zrozumieć pracę komercyjnej stacji radiowej. Najpierw: dlaczego ludzie słuchają radia? Ja wiem, że radio jest kryterium drugiego wyboru, a nie pierwszego. Już nie jest tak, jak sto lat temu – gdy wszyscy się gromadzili przy odbiorniku, siadali w bujanym fotelu, kręcili gałką i pan mówił. Dziś radio wyłącznie nam towarzyszy. Amerykanie odkryli to kilkadziesiąt lat temu, a Polacy na początku lat 90. Radio ma być miłym tłem. Dziś częściowo również telewizja jest kryterium drugiego wyboru. Przecież ludzie nie siedzą oglądając programy śniadaniowe, tylko włączają i robią milion innych rzeczy. Tradycyjne media ogólnie stają się mediami drugiego wyboru. Pierwszy wybór to - wiadomo – internet i treści na żądanie. Bo wiesz, czego chcesz słuchać i co oglądać.
Czy życie przez lata na wysokich obrotach nie grozi wypaleniem?
Miałem – jak żartuję – pierwsze objawy black out’u, kiedy człowiek na moment zostaje odcięty. To rodzaj adrenaliny, który ma każdy, kto mierzy się z taką stresującą pracą. Czujesz się bardzo dobrze, ale dwie godziny wcześniej byłeś spocony jak mysz, bo czujesz tę wielką odpowiedzialność.
Odpowiednie techniki pozwalają nad tym zapanować, ale przy pierwszych objawach na szczęście pojawił się temat TUBY, który mnie pochłonął i odciągnął od tych słabych momentów. Podobało mi się to, że w Agorze przez siedemnaście lat pełniłem różne funkcje, działałem na różnych obszarach. To zmieniało się pi razy drzwi co 3-4 lata. To było dobre, bo czułem, że zaczynam coś nowego - od zera. Chodzi o to, żeby w piecu przez cały czas był ogień (śmiech).
Nowe wyzwanie i reset?
Tak. Ale przyszedł moment, kiedy – abstrahując od tego, co akurat robiłem – poczułem, że już dosyć. To było pod koniec TUBY.
Czyli podczas prac nad serwisem „Co jest grane 24.pl” myślałeś już o niezależności i powrocie do korzeni?
Wiesz, to jest takie nośne i medialne, gdy mówię, że chciałem poszukać siebie na nowo. Ale w pierwszej chwili jest tak, że niepewność zaczyna się zamieniać w przerażenie.
Co będzie dalej? Byłem już po 40-stce - a to idealny moment na zawał. Czy będę w stanie pracować dalej na takich obrotach? Wtedy po raz pierwszy otworzyły mi się szeroko oczy, że… wokół mnie nie ma starszych osób. A te, które widuję na Czerskiej, mają umocowanie w jakiejś estymie ojców-założycieli. I że stan zatrzymuje się na moim przedziale wiekowym, że nie ma siwych głów.
Kiedyś wydawało mi się, że mając poczucie misji - mam też wpływ na cokolwiek. Ale zacząłem dostrzegać, że… nie! Dochodzi doświadczenie i zrozumienie. Możesz stanąć obok siebie i powiedzieć: „Przecież to jest bez sensu!” A wcześniej powiedziałbym: „Masz rację, tak trzeba zrobić.” To zupełnie inna percepcja.
Zaczynasz widzieć, że misji nie czują ci, dla których ją wykonujesz. Nie łapałem chemii; raczej czułem bezradność, że bardziej liczą się kompletnie nieznane mi interesy. Oczywiście, był to czas pierwszej recesji – bądźmy więc wyrozumiali, że w korporacjach nikt nie pracuje dla fun’u. Korporacja ma przynieść określony wpływ akcjonariuszom. Ale czułem, że nadchodzi moment, w którym mamy różne misje. I wymyśliłem: będę lektorem.
Miałem kapitał doświadczenia, a Agora to świetne miejsce i ludzie. Zacząłem więc budować alternatywą rzeczywistość, bo szkoda odchodzić do niczego. Faza konkretów. Aż byłem gotowy i – pstryk! Najlepsza z możliwych decyzji stała się faktem.
Czytywałeś już wcześniej.
Tak, ale wiedziałem, że trudno się utrzymać z lektorki. Raz dostanie się super zlecenie, a raz nie. Podszedłem do tego marketingowo - by strzał był udany, żeby czuć się godnie. Wykorzystałem doświadczenie związane z zarządzaniem, ale też z kreatywnością pozwalającą realizować cel.
Jestem jednocześnie dyrektorem i pracownikiem, więc muszę zarządzać swoim talentem. Wiesz, że wielu ludzi ma świetny głos, ale niestety… co z tego?
Zatem autopromocja…
Również umiejętność nawiązywania relacji z klientami, bo w biznesie ważna jest empatia. Jeśli popatrzymy na lektorów, którzy już długo są na rynku – to oni czerpią z medialnego doświadczenia. Bycie lektorem jest przyklejone do mediów i multimediów, jesteśmy z tym nierozerwalnie związani.
Zastanawiam się, czy byłoby łatwo wejść do branży komuś z ulicy. Czy są w ogóle tacy lektorzy? No chyba, że grupa zawodowa od strony edukacji; logopedia, praca z głosem…
I jeszcze aktorzy… A z innej beczki: przeniosłeś się do Warszawy w 2003 roku. Jak ją postrzegasz po siedemnastu latach?
To jest mój dom. Przyjechałem do Warszawy nie dlatego, że chciałem, ale dlatego, że mnie zaproszono. A jak cię zapraszają, to jest różnica. Bo nie miałem bagażu, myślałem „jak będzie źle, to wrócę”. I wiesz, dostajesz uposażenie i od razu jest różowo. Nie ma tej niepewności. Wylądowałem jak pączek w maśle.
Oczywiście nie przyjechaliśmy od razu całą rodziną. A jeszcze tego dnia, w którym zostałem zaproszony na rozmowę o przyjeździe do Warszawy, wybieraliśmy z żoną, w którą stronę będą okna: czy na Górę Szybowcową, czy na Śnieżkę. Staliśmy wtedy naprawdę na granicy życiowej decyzji. Ale pracowałem już dwa lata w Agorze jako dyrektor programowy i poczułem się od razu w Warszawie bardzo dobrze.
Odpowiadał mi Czerniaków, potem był Ursynów – no niby fajnie, ale jakoś tak dramatycznie – i nagle trafiła się Warszawa Wesoła. Z miejsca ją pokochaliśmy! Mieszkamy tam z żoną już szesnaście lat, tam urodziło się nasze drugie dziecko i jesteśmy z miastem nierozerwalnie związani.
Lubimy robić sobie wypady; wczoraj krążyliśmy po centrum od 21.15 do 23.45. Nie mam opcji wyjazdu - może dlatego, że mieszkam w Starej Miłosnej i centrum mnie nie przytłacza. Jest balans.
I to jest precyzja radiowca! Ktoś inny powiedziałby: „Byliśmy wieczorem na spacerze”. A ty podajesz czas co do minuty.
Bo tak było. Robiliśmy telefonem foty miejsc, które chcemy przy okazji zobaczyć, a których nie widzieliśmy – bo „zawsze coś”. Na przykład Muzeum Marii Curie-Skłodowskiej na Starówce.
Jesteś stworzony do gadania?
Myślę, że – na dobrą sprawę – nic innego nie umiem robić. Łączy się z tym świadomość pracy głosem. Każde kolejne zlecenie traktuję jak wyzwanie, wręcz biczuję się przed każdym nagraniem. W momencie nagrywania włącza się rywalizacja samego ze sobą. Czy nie przeinterpretowujesz? Czy nie za szybko, nie za wolno? Myślenie o końcowym odbiorze jest nakręcające. Sprawia, że ci się chce.
Może - pomimo wielu lat w zawodzie - klient przy każdym nowym zleceniu mówi: „Sprawdzam!”
Rynek szybko weryfikuje. To, że masz CV lub stronę jest mniej ważne. Kiedy zaczynałem trzy lata temu pracę lektora, już bez bagażu korporacyjnego, miałem na koncie długie lektorowanie jako głos stacji. Przez blisko dekadę byłem over-voice’m sieci Złote Przeboje, później Roxy FM, Rock Radio… Były też formaty z innego bieguna, jak stacja Blue FM czy Kiss FM – typowa dance’owa stacja dla młodzieży, gdzie trzeba cisnąć głosem bardzo z dołu.
Zatem byłem over-voice’m, a gdy zostałem lektorem okazało się, że oprócz formy reklamowej jest całe spektrum możliwości, gdzie można się realizować. I pomyślałem: „Kurczę, czy umiałbym przeczytać książkę?” Zacząłem świadomie patrzeć na to, co robię.
Postawiłem sobie cel, że w ciągu roku będę czytał filmy. Wiadomo – telewizory TVN, Polsat, ale też Netflixy, HBO… I udało mi się! W reklamie możesz być na fali, a może przyjść moment, że nie ma zleceń. Alternatywna rzeczywistość lektora – audiobooki, słuchowiska, filmy, produkcje podcastowe – to jest to, co sprawiło, że zostałem lektorem.
Pasjonujesz się fotografią. To odskocznia od świata dźwięków?
Nie zastanawiałem się nad tym… Po prostu lubię robić zdjęcia, a potem je oglądać. Robię świadomie zdjęcia od dwudziestu lat i dzięki temu mam zapisane życie, najfajniejsze momenty z rodziną.
Czy możemy – tu mówię niebieskimi literami z podkreśleniem (śmiech) – wpleść link do twojej galerii?
Oczywiście. Niech przemówią zdjęcia. Stworzyłem też mikro-bloga; to takie alternatywne miejsce. Czasami ludzie – jeśli chcą razem popracować - szukają informacji „co to jest w ogóle za gościu”. Tam trochę widać jak myślę, co czuję i kim jestem.
Mawiasz, że czas jest teraz walutą, w której zarabiasz. A gdy już masz ten czas – to co z nim robisz?
Paradoksalnie… poświęcam go na rozwój. Tu znowu wpadam w taki niezdrowy pracoholizm, ale to nie jest tak, że jestem przeładowany pracą. Mam wrażenie, że chciałbym zrobić wiele rzeczy naraz, to znaczy podszkolić się w wielu aspektach. Chodzi o to, żeby intuicję uzbroić w doświadczenie i nie ustawiać wszystkiego „na ucho”.
Testuję, bawię się sprzętem audio i zajmuję fotografią, tak zupełnie dla siebie. Czy mi się to przyda? Kto wie, może kiedyś będę miał też video-bloga. Można powiedzieć, że jestem w ciągłym ruchu.
Podejrzewam, że mógłbyś swoimi radiowymi i brandowymi doświadczeniami obdzielić kilku ludzi.
Nie da się zapomnieć i wystudzić tej emocji. Powtarzam często moim córkom, że ważne jest: czym i kim się otaczamy, co konsumujemy - w sensie jakie treści, jakie bodźce. Otrzeźwienie przychodzi z reguły wtedy, gdy następuje przegięcie w którąś stronę.
Przez cały czas balansujemy. Trzeba umieć spojrzeć na siebie z boku. Ja na szczęście wiem, kiedy przeginam i na przykład nadwyrężam swój organizm. Staram się szanować siebie. Uwaga: staram się… (śmiech).
Czy planujesz jeszcze jakiś „wymyk”? W czym możemy ci życzyć powodzenia?
Jestem bardzo przyziemny, jeżeli chodzi o te rzeczy. Przekraczamy Rubikon, ale nie chcę mówić o starości, chcę mówić o wygodzie. Nie jestem zmęczony życiem, jednak nie chciałbym też eksploatować go na siłę.
Mówiąc „jest dobrze tak, jak jest” chciałbym nie tracić pasji w docenianiu tego, co mam dzisiaj. Jest milion rzeczy, które cię zaskakują z zewnątrz, ale chciałbym dokonywać fajnych wyborów. Nie ulegać inspiracjom mediów – w złym tego słowa znaczeniu - i nie popadać w karuzelę możliwości zaistnienia na różnych polach. Nie spalać się, nie ulegać modom i cieszyć się tym, co jest dziś. Rozwijać zainteresowania, bo na to potrzeba czasu.
Tego zatem życzą Polscylektorzy.pl.
Bardzo dziękuję.
Zdjęcia: Przemysław Strzałkowski
Asystent planu: Renata Różycka
Brak komentarzy