Tytuł: Ewa Gorzelak-Dziduch i Zbigniew Dziduch - Przeciwieństwa się przyciągają
Autor: Przemysław Strzałkowski
Źródło: PolscyLektorzy.pl
Data publikacji: 14.02.2020
Cykl wywiadów BLIŻEJ MIKROFONU jest przedsięwzięciem portalu PolscyLektorzy.pl. Rozmawiamy z lektorami nie tylko o doświadczeniach zawodowych, ale też o tym, co ich osobiście ukształtowało, co ich porusza poza pracą. O sprawach, których nie znajdziecie w notkach encyklopedycznych. Choć oczywiście polecamy opracowane przez nas biografie w bazie SYLWETKI LEKTORÓW.
Przemysław Strzałkowski polscylektorzy.pl: Drodzy, w przededniu Walentynek chcę rozpocząć pytaniem z pozoru banalnym, ale ważnym: jak się poznaliście?
Ewa Gorzelak-Dziduch: Nie można powiedzieć, żeby to była miłość od pierwszego wejrzenia. Raczej od drugiego. Pierwszy raz poznaliśmy się u mnie w domu na kameralnej imprezie. Ale Zbyszek bardziej był zainteresowany moją koleżanką blondynką (śmiech).
Zbigniew Dziduch: Bo byłaś zajęta, byłaś przecież z chłopakiem.
Ewa: Drugi raz spotkaliśmy się w Łodzi, na festiwalu szkół teatralnych. Pojechałam tam obejrzeć spektakl dyplomowy „Trzy siostry” wyreżyserowany przez Krystiana Lupę, bo pisałam o nim pracę magisterską. Pojechałam trochę na wariata, nie wiedząc, gdzie będę spała – studenckie czasy…
Zbyszek: Mnie zaprosił przyjaciel, który grał w nim jedną z głównych ról.
Ewa: Siedzieliśmy obok siebie, spektakl trwał pięć godzin (śmiech)…
Zbyszek: A potem przegadaliśmy całą noc.
Ewa: Pół w łódzkich knajpeczkach na Piotrkowskiej…
Zbyszek: A drugie pół w pociągu do Krakowa. Ja też nie miałem noclegu – waletowałem w akademiku u znajomych.
Ewa: W Krakowie spędziliśmy wspólnie dzień - Zbyszek mimo tego, że jest ode mnie starszy jeszcze tam studiował - a wieczorem pojechałam do Warszawy. Potem połączył nas właściwie przypadek. To były początki telefonów komórkowych. Ja już wtedy miałam własny. Dałam Zbyszkowi swój numer…
Zbyszek: Dziewięćdziesiąty ósmy rok, 23 kwietnia.
Ewa: Ale żadne z nas nie zadzwoniłoby pierwsze.
Zbyszek: Ten młodzieńczy wstyd…
Ewa: I ktoś do mnie zadzwonił. Nie zdążyłam odebrać, a nie potrafiłam jeszcze sprawdzić co to za numer dzwonił, więc – jako że czekałam na telefon od Zbyszka, pomyślałam, że to na pewno on. Więc szybko oddzwoniłam do akademika.
Zbyszek: A ja wtedy - jak co weekend - miałem wyjechać do domu, na Śląsk do Krupskiego Młyna. Ale spóźniłem się na pociąg, czy nie miałem pieniędzy na bilet – nie bardzo pamiętam, w każdym razie wyjątkowo nie wyjechałem. I tu nagle wołają mnie do telefonu. I właściwie wtedy, od tego telefonu na dobre się zaczęło. Męczyłem Ewkę telefonami co jakieś 15 minut. Zapożyczając się na kolejne karty, bo wtedy minuta rozmowy na komórkę kosztowała 2-3 złote.
Ewa: Częste telefonowanie zostało nam do dziś.
To skończyło się tak, że wylądowałeś w Warszawie.
Zbyszek: Ale nieprędko, bo byłem na trzecim roku studiów. Dwa lata żyliśmy na odległość, zawieszeni między Krakowem a Warszawą. Jednak odległość nie przeszkodziła nam w tym, by po dziewięciu miesiącach znajomości wziąć ślub.
Ewa: W moim domu rodzinnym od czterech pokoleń – to już ponad 100 lat! - panuje tradycja, że co dwadzieścia siedem lat, 27 stycznia jest ślub. Ślub miał brać mój starszy o rok brat, ale coś się nie kwapił. I stwierdziłam: „No, dobra, skoro znam już Dziducha, to może ja podtrzymam tradycję”.
Czyli wskoczyliście na miejsce w kolejce…
Ewa: I Zbyszek nie miał trochę wyjścia (śmiech).
Zbyszek: Dla mnie ślub cywilny właściwie nie miał znaczenia, bo byłem – i dalej jestem – wierzący.
Ewa: Ale był o tyle znaczący, że gdybyśmy nie wzięli cywilnego, to nie wiadomo jak życie by się potoczyło i czy byłby kościelny. W każdym razie trochę zmuszeni przez sytuację, po 9 miesiącach znajomości wzięliśmy ślub, po kolejnych 9 miesiącach zaszłam w ciążę, a po kolejnych urodziłam nasze pierwsze dziecko - mieliśmy taki dziewięciomiesięczny cykl.
Jesteśmy już 21 lat po ślubie, więc niby za sześć lat wypada kolejny ślub… Tylko że jak na obecne czasy – wszyscy są bardzo młodzi!
Zbyszek: Franek ma niecałe 20 lat, a Rysiek niecałe 18.
Ewa: Ale to są Dziduchy, a nie Gorzelaki. Nie wiem, czy to się liczy…
Jak sądzicie: jakie znaczenie, jaki wpływ na związek miały Wasze domy rodzinne?
Ewa: Przede wszystkim mamy wiele wspólnych, podobnych do siebie miejsc. Zbyszek jest z Krupskiego Młyna, małej miejscowości otoczonej lasami.
Zbyszek: Las to pas ochronny; jest tam zakład zbrojeniowy zbudowany przez Niemców.
Ewa: Z kolei pod Warszawą moi rodzice mają działkę po moim dziadku – i jest tam bardzo podobny las. Tak samo nad morzem w Dębkach, gdzie całe życie spędzałam wakacje. Teraz jeździmy tam razem.
Zbyszek: I roztoczańska wieś Bukowa, moja ojcowizna. Spędzałem tam każde wakacje i czuję, że to są moje korzenie. Dużo lasów sosnowych… I te pięć miejsc można złączyć klamrą.
Ewa: Pięć?
Zbyszek: Tak, bo jeszcze nasz wspólny las niedaleko domu.
Ewa: A! Tak więc w tych pięciu miejscach czujemy się jak w domu. A domy rodzinne i wychowanie mieliśmy zupełnie inne: ja jestem z Warszawy, a Zbyszek z małej miejscowości.
Zbyszek: Ewa jest wychowana w rodzinie inteligenckiej, naukowców, a ja w robotniczej. Ojciec i mama pracowali w hucie, w zakładzie tworzyw sztucznych. Wcześniejsze pokolenie pochodziło ze wsi: mamy spod Kłobucka, a ojca spod Biłgoraja.
Połączyło Was zamiłowanie do sztuki.
Zbyszek: I spojrzenie na świat, pomimo różnych światopoglądów.
Ewa: Mamy dużo różnic. Zbyszek jest wychowany w rodzinie bardzo wierzącej, a ja w rodzinie ateistów.
Zbyszek: Ale w rzeczy najważniejszej, czyli w miłości, mamy bardzo podobne postrzeganie wszystkiego.
Ewa: Przeciwieństwa się przyciągają.
Zbyszek: Poza tym zawód aktora znosi pewne bariery. Praca nad rolą jest ponad wszelkimi szufladami. Aktor może zagrać profesora, może zagrać prostego chłopa – musi być otwarty i mieć szerokie spektrum emocji.
Lubicie razem pracować? Często Wam się to zdarza?
Ewa: No… bardzo często.
Zbyszek: Ewa po urodzeniu Zosi – naszego trzeciego dziecka , nie wróciła już do stałej roli w serialu i zaczęła wymyślać spektakle dla dzieci.
Ewa: I zachwyciło mnie to. Początkowo robiłam to z dużą nieśmiałością, ale z czasem okazało się, że sprawia mi to wiele satysfakcji, a dodatkowo jest bardzo dobrze odbierane.
Zbyszek: To doprowadziło nas do założenia Teatru Przestrzeni. Nie mamy własnej sceny, gramy w przeróżnych miejscach, a gdybyś zobaczył nasz garaż… Pięć różnych scenografii.
Ewa: Nic ci nie mówiłam, ale w garażu już się nie mieścimy. Zaanektowałam na magazyn też naszą przyczepę campingową.
Zbyszek: Tak? Hmmm. Czas pomyśleć o jakiejś dobudówce.
Ewa: Mamy dwa rodzaje spektakli – dla najnajów czyli dzieci w wieku 2-6 lat, oraz dla dzieci w wieku szkolnym. Te małe bajki są całkowicie moimi autorskimi przedstawieniami. Są pełne dźwięków i kolorów, silnie oddziałujące na dziecięce zmysły. Ich zadaniem jest inspirować dzieci, rozbujać ich wyobraźnię, fantazję. Pokazać, że w prostych rzeczach tkwi ogromny potencjał. Gramy je w Domach Kultury, teatrach, przedszkolach, na komercyjnych imprezach - w Warszawie i poza nią.
Duże spektakle „Jajo w sieci” i „Tata bez krawata” wystawiamy tylko na scenach (i też z nimi podróżujemy). Często gramy dla zorganizowanych grup szkolnych. Tu już do współpracy zaprosiliśmy reżyserów, aktorów, muzyków oraz przede wszystkim Anię Gil z którą pisałam scenariusze. Spektakle oprócz tego, że mają być ciekawe i atrakcyjne dla dzieci – mają swoje przesłania. „Jajo” jest o nadmiernym przebywaniu dzieci w cyberprzestrzeni, a „Tata bez krawata” o zapracowanych tatusiach (www.ewagorzelak.pl). Oczywiście Tatą jest Zbyszek. Jak na razie w doborze obsady jest jedynym branym pod uwagę aktorem płci męskiej.
Zbyszek: I zawsze mam męską główną rolę! Dobrze się ustawiłem. Ale oprócz tego jestem również na etacie w Teatrze Dramatycznym.
Ewa: Gramy też gościnnie w różnych serialach.
Zbyszek: No i jestem lektorem, co sobie bardzo cenię.
Lektorsko zaczynałeś w Krakowie? W studio Nieustraszeni Łowcy Dźwięków i na Kopcu Kościuszki w RMF-ie?
Zbyszek: Tak, ale pierwsze myśli w tym kierunku pojawiły się, gdy byłem ministrantem, lektorem słowa bożego. W mojej parafii zaczynałem czytanie i działa się dziwna rzecz – nagle kościół milkł.
Ewa: Wszystkie babcie zachwycone…
I myślałeś: „Mam ich, są moi!” (śmiech)
Zbyszek: Nie, nie, byłem bardzo skromnym, zakompleksionym chłopakiem i w ogóle nie wiedziałem, o co chodzi! Potem zacząłem śpiewać w chórze i pewna dziewczyna powiedziała: „Ale ty masz głos! Powinieneś zostać aktorem!” Pomyślałem: „Dlaczego? Jeżeli ktoś ma głos, to od razu musi być aktorem?”
Ale potem był Bogus Linda, „Psy”… i rzeczywiście zaczęły się jakieś konotacje. Kiedyś nawet po mszy podeszła do mnie babcia i dała mi pieniądze za to, że tak ładnie czytam. To były moje pierwsze zarobione za czytanie pieniądze (śmiech), dwadzieścia marek. To wtedy było sporo.
Wiedziała, że ojciec mi umarł i w domu się nie przelewało. Byliśmy sami w trójkę, z matką i siostrą, i było ciężko. Ponieważ miejscowość i parafia Krupski Młyn jest mała, każdy o wszystkim wiedział. I panie pomagały, i ksiądz dawał mi szkolne stypendium.
W ogóle ludzie sobie pomagali – ja dobrze się uczyłem, więc dawałem słabszym za darmo korepetycje. Za co dostawałem czasem kamieniami – bo ci, do których chodziłem nie chcieli, żebym dawał te korepetycje (śmiech).
Jeździłem do babci na Roztocze, do Bukowej i miejscowy ksiądz-alkoholik bardzo mnie jakoś polubił. I gdy mu się nie chciało, dawał mi do czytania listy duszpasterskie. To było chyba kanonicznie zabronione, ale on wolał się trochę zdrzemnąć… (śmiech). A babcie były zachwycone i od razu ze mnie księdza zrobiły.
Z „Nieustraszonymi Łowcami Dźwięków” zaczęło się tak, że pod koniec pierwszego roku szkoły teatralnej nie miałem na akademik i zamieszkałem z Łukaszem Nowickim.
Dream team…
Zobaczyłem w szkole ogłoszenie: „Jeśli masz ciekawy głos, zadzwoń i przyjdź”. Przyjął nas Jacek Dyląg. Gdy nas usłyszeli, zaczęli się łapać za głowę, że będziemy taaakie pieniądze zarabiać. Mówię: „Co wy opowiadacie?” I przeczytaliśmy od razu po dwie reklamy, i zarobiliśmy chyba po tysiąc złotych w ciągu piętnastu minut. A wtedy dostawałem po ojcu 300 złotych renty na cały miesiąc, więc było to coś nieprawdopodobnego.
Potem Łukasz o rok wcześniej pojechał do Warszawy i dzięki temu trochę utorował mi drogę. Bo czasami – gdy miał dużo roboty – to mnie polecał i po przyjacielsku podbierałem mu trochę pracy (śmiech). Mam nadzieję, że nie ma o to do mnie pretensji, bo później się wymienialiśmy. A teraz każdy ma swoją ścieżkę.
Jesteście oboje bardzo zajęci. Utrzymanie równowagi pomiędzy pracą a życiem rodzinnym może bywać trudne. Jak sobie z tym radzicie?
Ewa: Teraz jest taki trudny okres. Mam poczucie, że nasz dom i dzieci leżą odłogiem… Zwykle w życiu codziennym dajemy radę, ale gdy oboje mamy przed sobą premiery, gdy równocześnie bardzo intensywnie pracujemy, jest to naprawdę trudne.
Zbyszek: Wtedy powstaje też mobilizacja, nie myśli się o głupotach. Bo jeśli ma się za dużo wolnego czasu…
Ewa: Ja nie mam z tym problemu (śmiech).
Zbyszek: Ja mam problem, jak mam za dużo czasu.
Ewa: Rzadko mam wolny czas, bo – nie wiem, czy pamiętasz – oprócz dużych chłopców mamy ośmioletnie dziecko (śmiech).
Zbyszek: No, bardzo dobrze pamiętam. Przecież też się chyba zajmuję Zośką.
Ewa: Zajmuje się tatuś Zośką?
Zosia: Nie.
Zbyszek: Nie? (śmiech) Mamy jeszcze czasem dochodzącą nianię.
Skoro mowa o dzieciach – zdarzało Wam się grać spektakle całą rodziną. To musi być wspaniałe doświadczenie?
Ewa: To jest świetne, gdy pracę można połączyć z życiem rodzinnym. Przez wiele lat współpracowaliśmy ze Stefanem Schmitem i jego Fundacją Kresy 2000. Graliśmy w sztukach plenerowych. W „Drzewie” Myśliwskiego naszego syna grał Franek, a potem - gdy już wyrósł - zastąpił go Rysio. To były wspaniałe, trochę wakacyjne (bo grane letnią porą) wyjazdy. Teraz, gdy wyjeżdżamy z „Tatą bez krawata” zawsze jeździ z nami Zosia – nasz pierwszy krytyk i najwspanialszy widz zarazem - oraz Rysiek. Niby już za duży i woli jeździć ze znajomymi, ale mianowaliśmy go naszym dźwiękowcem, więc jest motywacja by wyjechać z rodziną – zarabia kasę.
Zbyszek: A z Frankiem udało nam się zagrać w filmie „Klub włóczykijów”… Franek miał główną rolę, a my epizody. Załatwił nam! (śmiech)
Ewa: Franek trochę poszedł w nasze ślady, choć bardziej było to hobby, bo teraz - jak wybiera studia - myśli o innych kierunkach niż aktorstwo. Przed mutacją pięknie śpiewał, takim anielskim głosikiem. W podstawówce grał dużo w Teatrze Muzycznym Roma. Otarł się też o serial „Apetyt na życie”, choć i tak powiedział wtedy, że najfajniejsze z naszego zawodu jest lektorstwo i dubbing – bo bezstresowe.
Zbyszek: Tak, Franek dużo dubbingował i był w tym bardzo dobry. Mógłby do tego wrócić. Zresztą Rysio też gonił brata. Mają fajną pamiątkę, bo razem podłożyli głosy w w filmie „Renifer Nico ratuje brata”.
Ewa: Franek był Nico, a Rysiek Rico - młodszym bratem. A na koniec urodziła im się siostrzyczka, czyli Zosia (śmiech).
Zbyszek: Często oglądamy ten film… I Zosia zazdrości chłopakom. Też już dopytuje jak dostać taką pracę.
Macie już wieloletni staż, co zdarza się coraz rzadziej. Oby wszystkim jak najczęściej. Zatem prośba o poradę: co jest w związku najważniejsze?
Ewa: Widzę, że nasz związek ewoluuje. Zmieniamy się i gdy wspominam początki, chyba więcej było szarpania, przerzucania odpowiedzialności. Szczególnie, gdy pojawiły się dzieci – ty się zajmij, to ty się zajmij (śmiech). Z czasem człowiek się uspokaja. Dajemy sobie w związku coraz więcej wolności.
Zbyszek: Ważne jest partnerstwo i wyrozumiałość. Są plusy i minusy związków aktorskich, artystycznych.
Ewa: Myślę, że więcej jest plusów, że się rozumiemy.
Zbyszek: Jeśli za 3 tygodnie jest premiera i nie ma mnie w domu, to Ewę wkurza – bo to wkurza każdego – ale rozumie. Nic nie poradzę, bo beze mnie nie będzie próby. To jest praca zespołowa.
Kiedy chłopcy byli mali, strasznie dużo nagrywałem. Teraz, po dwudziestu latach dopracowałem się tego, że mniej nagrywam, a więcej zarabiam. Są prace stałe, mogę je robić również zdalnie… Ale kiedyś miewałem po dziesięć nagrań na zakładkę, co pół godziny. Sam to przeżywałeś. Teraz tego nie ma – jest więcej głosów, jest przypisanie do produktów i marek. Sytuacja się unormowała. Wiadomo, że najwięcej nagrań jest między 10 a 14, bo wtedy są klienci. Ale jeśli już się jest w tej branży i klient chce ciebie, to poczeka do tej 14 czy 15.
Ewa: Ja nie lubię dawać takich porad, bo często ludzie tak radzą, radzą, a potem się rozwodzą (śmiech).
A propos zmian w lektorstwie – nagle zaczęliśmy wyjeżdżać rodzinnie w czasie wakacji, jeździmy po Europie. Zastanawiałam się: „Kurczę, a czemu tak nie jeździliśmy, gdy chłopcy byli mali?” Głównie wyjeżdżaliśmy zimą, w okresie świątecznym albo w Święto Zmarłych.
Po prostu – pojawił się taki sprzęt, że można mieć przenośne studio.
Zbyszek: Musiałem być na miejscu. Podczas wyjazdu jedno- czy dwutygodniowego kilkanaście lat temu liczyłem, ile tracę pieniędzy.
Ewa: Teraz Zbyszek bierze mikrofon, jedziemy gdzieś za granicę i my zwiedzamy miasto, a tatuś idzie z poduszką i kocem do samochodu…
Zbyszek: Już nie trzeba poduszki, bo mam świetny mikrofon. Kupiony zresztą na Ogólnopolskim Spotkaniu Lektorów.
Ewa: …albo wchodzę do pokoju, a Zbyszek stoi przy szafie zakryty narzutą, a w szafie – jego studio nagraniowe. To na pewno jakieś tam uwiązanie, że musisz pracować na urlopie, a z drugiej strony wolność, bo możesz na ten urlop wyjechać.
Zbyszek: Jeśli mogę siedzieć 3 tygodnie nad morzem i nie muszę jeździć do Warszawy, to te 15-20 minut z przyjemnością poświęcę na pracę.
Ewa: A jeszcze o związku – nigdy nie byliśmy osobami, które tylko patrzą sobie w oczy i ćwierkają. Po prostu normalność. Scaliła nas też choroba Ryśka, która uzmysłowiła nam, co jest w życiu ważne. Często z powodu choroby dziecka rodziny się rozpadają, a nas to zjednoczyło. Człowiek wpada potem znowu w wir życia, ale taka lampka w tyle głowy już zawsze jest.
Zbyszek: Tym bardziej, że Ewa założyła Fundację „Nasze Dzieci” przy Klinice Onkologii w IPCZD, w której nadal jest Prezesem (www.fundacjanaszedzieci.org.pl)
A czego Wam – jako rodzinie – możemy życzyć? Czego byście sobie winszowali?
Zbyszek: Jestem już, niestety, coraz starszy i nie będę jakoś specjalnie oryginalny…
Ewa: Że zdrowia? (śmiech)
Zbyszek: No, zdrowia, naprawdę. W ciągu miesiąca dwa razy zachorowałem: raz jakiś wirus, a raz się przeziębiłem. Byłem z Zośką na basenie, nie wziąłem czapki… i coraz dłużej trwa wychodzenie z choroby.
Ewa: Nasza rodzina wchodzi w kolejną fazę, bo pierwsze dziecko wyprowadza się z domu.
Zbyszek: Matura, zaraz następna matura…
Ewa: Dla mnie to trudne. Chciałabym, żebyśmy jeszcze gdzieś rodzinnie wyjechali. Lubię takie nasze, wspólne wyjazdy.
Dotyka Cię syndrom opuszczonego gniazda?
Ewa: Jakoś tak ciężko, chciałam go jeszcze przytrzymać do końca roku.
Zbyszek: A ja jestem trochę zadowolony. Mam dość jęków, że mieszkamy daleko.
Ewa: To jest męczące, ja to rozumiem.
Zbyszek: Pociąg jedzie ok. 30 minut do centrum. Jeździłem bez samochodu i dawałem radę.
Ewa: Ale nie chodziłeś na imprezy tak, jak on (śmiech).
Zbyszek: No tak.. Pamiętam, że jeszcze kilka lat temu co chwilę były jakieś spotkania towarzyskie, a teraz – z braku czasu – jesteśmy pozamykani w puszkach i ze znajomymi widujemy się tylko w pracy, czasami w weekendy. I to jest smutne.
Ewa: Tak! Ja też chciałabym na ten rok, żebyśmy się więcej spotykali z ludźmi, żeby zatrzymać się w biegu. Kiedy my ostatnio byliśmy w kinie? Chciałabym, żebyśmy mieli więcej wspólnego czasu.
I tego Wam z całego serca życzą PolscyLektorzy.pl!
Zbyszek: Bardzo pozdrawiamy i dziękujemy za zaproszenie na Ogólnopolskie Spotkanie Lektorów. Było fantastycznie i Zosia powiedziała, że nie ma takiej opcji, żebyśmy nie pojechali w tym roku.
Zdjęcia: Przemysław Strzałkowski / PolscyLektorzy.pl
Asystent planu: Renata Różycka
Brak komentarzy