Tytuł: Gabriela Czyżewska-Detmer - Zaufanie jest bardzo potrzebne
Autor: Przemysław Strzałkowski
Źródło: PolscyLektorzy.pl
Data publikacji: 02.04.2020
Cykl wywiadów BLIŻEJ MIKROFONU jest przedsięwzięciem portalu PolscyLektorzy.pl. Rozmawiamy z lektorami nie tylko o doświadczeniach zawodowych, ale też o tym, co ich osobiście ukształtowało, co ich porusza poza pracą. O sprawach, których nie znajdziecie w notkach encyklopedycznych. Choć oczywiście polecamy opracowane przez nas biografie w bazie SYLWETKI LEKTORÓW.
Przemysław Strzałkowski polscylektorzy.pl: Mieszkałaś w Malborku, a wybrałaś szkołę teatralną w Krakowie. Dalej od domu chyba już się nie dało?
Gabriela Czyżewska-Detmer: (śmiech) Zawsze bardzo chciałam do Krakowa, ale dostałam się dopiero za trzecim razem. To standard, że trzeba powalczyć o miejsce w prestiżowych szkołach. Gdy nie dostałam się za pierwszym razem, pojechałam do Krakowa, żeby mieć kontakt z teatrem. Dzięki temu mogłam oglądać niesamowite spektakle w Teatrze Starym, obserwować studentów podczas sesji egzaminacyjnych i po prostu spotykać wspaniałych, pełnych pasji ludzi. Ale oczywiście musiałam też z czegoś żyć i pracowałam jako opiekunka do dziecka. A poza tym w Krakowie mieszkała też Miłość Mojego Życia.
Zatem wyjechałaś nie tylko za teatrem, ale też „za sercem”, bo – racjonalizując – bliżej byłoby do Warszawy.
Tak, za sercem również... Wracając do tematu - kiedy po raz drugi zdawałam do krakowskiej szkoły teatralnej znowu się nie udało, ale równolegle próbowałam do innych szkół aktorskich. Okazało się, że dostałam się na pierwszej pozycji do Teatru Muzycznego w Gdyni. Tam jest szkoła wokalno-aktorska nastawiona bardziej na musical. I chociaż były tam świetne zajęcia z – że tak powiem - „aktorstwa dramatycznego”, to jednak największy nacisk położony był na stronę muzyczną. Pedagodzy – widząc we mnie potencjał i wiedząc, że chcę zdawać na dramat – pomagali mi poza zajęciami w przygotowaniach. Rok w Gdyni był niezwykle intensywny i dużo się nauczyłam; panowała dyscyplina i wiele wymagano. A potem spełniło się moje marzenie… dostałam się do Krakowa!
Czy szkoła teatralna była taka, jak pragnęłaś? Jak sobie wymarzyłaś?
To był magiczny czas. W szkole spędza się właściwie większość doby. O 7.45 zaczynają się zajęcia ruchowe - WF albo rytmika. Później zaczynają się zajęcia aktorskie; wiersz, proza, sceny współczesne czy klasyczne. A wieczorem, po zajęciach, studenci zostają w salach i sami próbują - często do późnej nocy. Przynajmniej tak było, kiedy ja studiowałam... Zresztą pamiętam i czuję zapach tych sal do dzisiaj. Pamiętam drewnianą podłogę i czarne kotary.
Po latach, bywając w Krakowie na zdjęciach lub przy okazji festiwalu filmowego, za każdym razem zaglądałam do szkoły. Teraz jest rozbudowana i nowocześniejsza, bo czas pędzi i wszystko się zmienia, ale zapach i klimat tych sal pozostał.
Ale oczywiście w szkole bywało różnie, nieraz bardzo ciężko. Zajęcia aktorskie to często niezwykle obciążająca praca, psychicznie i fizycznie. Potrzebna jest dyscyplina i pewien rygor. Ale po to jest szkoła, żeby się z tym boksować. Natomiast profesorowie, klimat, pewna etyka – to wszystko było cudowne.
Dyscyplina, o której mówisz, nieco kłóci się z wyobrażeniem o aktorach, którzy po przedstawieniu bawią się do nocy na bankiecie, a potem wysypiają się do południa.
No bywa i tak... (śmiech) Ale obraz naszego środowiska o którym teraz mówisz, jest właśnie tylko pewnym wyobrażeniem, wykreowanym w dużej mierze przez media. Tak naprawdę to musisz rano wstać i iść albo do studia nagrań, albo na plan, albo na zdjęcia próbne i dbać - jak każdy człowiek - o swoją pracę.
Skoro mowa o pracy – zagrałaś w znanych serialach i filmach. Jak pandemia przekłada się teraz na życie zawodowe?
Generalnie na nasze środowisko przekłada się fatalnie. Nasza branża dostała bardzo „w kość”. Ludzie muszą często szukać zajęcia totalnie nie związanego z naszym zawodem, bo przecież mają rodziny, kredyty, zobowiązania. Ja na szczęście z mężem radzę sobie – wydaje mi się – całkiem nieźle. Mamy swoje studio nagrań, więc sporo pracy głosowej, a ponadto jesteśmy wykładowcami Warszawskiej Szkoły Filmowej.
Jak się okazuje, dobrze być również lektorką.
Tak, szczególnie w dzisiejszych czasach ta umiejętność bardzo mi się przydaje. Zresztą uważam, że jest to piękne, że raz mogę pracować z mikrofonem, raz dzielić się ze studentami tym, czego sama się nauczyłam, a raz wcielać się na planie w różne postaci.
Teraz czekam na premierę krótkiego metrażu, w którym zagrałam główną rolę. Chciałabym bardzo, by nie była to premiera online… ale na żywo, w kinie, z publicznością. Póki co wstrzymujemy się, film jeździ po świecie i mam nadzieję, że otrzyma nagrody. Jest współczesny i dotyka trudnych tematów: aborcji, wad płodu i transplantacji.
Mówisz o filmie „Po pierwsze”, w którym zagrałaś razem z mężem – Arkadiuszem. Kobieta staje przed dramatycznym wyborem: przerwać ciążę, czy urodzić dziecko chore na bezmózgowie…
Ma jeszcze jeden problem. O utrzymanie ciąży prosi ją siostra, której córeczka potrzebuje przeszczepu nerki. To była niełatwa, ale fascynująca rola. Wersji scenariusza było chyba ponad dwadzieścia i kiedy powstawał, reżyser wręcz zasypywał mnie artykułami i reportażami. Przyswajałam to wszystko, nie chciałam jedynie oglądać zdjęć tych biednych dzieci. Tym bardziej, że byłam wtedy w ciąży. A z kolei kiedy rozpoczęły się zdjęcia do filmu, miałam w domu roczne dziecko… Film daje do myślenia i jest bardzo poruszający.
Zwłaszcza w obecnej sytuacji łamania praw kobiet.
Tak. Moja bohaterka na początku decyduje się na przerwanie ciąży. Ale ma do tego prawo… Tak było jeszcze wtedy, gdy kręciliśmy film.
Jesteście z Arkadiuszem małżeństwem aktorskim. Jeżeli gracie razem, to jest łatwiej, trudniej, czy po prostu – inaczej?
Jest inaczej w tym sensie, że mam pełne zaufanie. Jak próba, to próba. Jak naczytywanie tekstu, to naczytywanie. Jeżeli oboje mamy umieć już „na blachę” – to umiemy. Jeśli czujemy, że warto coś poprawić – to po prostu sobie o tym mówimy. Zaufanie jest bardzo potrzebne. Zdarzały mi się zdjęcia próbne do jakiejś dużej roli, na które przychodził partner i nawet nie umiał tekstu! A jeżeli on duka z kartki, to ja na tym tracę.
Nie masz wtedy „zwrotnej”…
Tak, dokładnie – nie mam zwrotnej emocji, nie mam prawdziwego kontaktu z partnerem, nie mam przepływu energii – czyli tego wszystkiego, co jest fundamentem aktorstwa.
Dlatego też bardzo lubię grać w filmach studenckich. Może czasem organizacyjnie coś tam nie domaga, ale wszyscy dają z siebie maksimum zaangażowania i dobrej energii. A poza tym studenci potrafią nieraz pisać genialne scenariusze.
Chodzą po branży słuchy, że unikacie z mężem rautów i bankietów. To chyba szkodzi karierze?
(śmiech) Chyba szkodzi… Wydaje mi się, że gdybym na przykład pokazała w jakiejś gazetce ciążowy brzuch, przełożyłoby się to na większą ilość ról. Dom i prywatność są dla mnie świętością, którą trzeba chronić. Ale jeżeli dojdzie do premiery mojego filmu na żywo, to wiadomo, że na nią pójdę (śmiech).
Każdy ma swoją drogę, ale da się wyróżnić kilka głównych. Wielu trafiło do lektorstwa poprzez radio, a wielu przez szkołę teatralną. Powtarzają się w biografiach konkursy recytatorskie w młodości. A cofając się jeszcze bardziej – co przywiodło Cię do PWST? To nie bierze się znikąd.
Jako dziewczynka zawsze miałam to „coś” ze sceną, z teatrem i śpiewaniem. Robiłam ze skakanki mikrofon, stawałam przed wielką, peerelowską szafą moich rodziców - zrobioną „na wysoki połysk” - i widząc w niej swoje odbicie od razu stawałam się piosenkarką (śmiech).
Nagrywałam też na pierwszego Kasprzaka - magnetofon kasetowy - słuchowiska dla dzieci z radiowej Jedynki, które emitowane były od poniedziałku do piątku o 19.30. Często były w nich piosenki, które spisywałam w zeszyciku i śpiewałam do tej komunistycznej szafy. Zresztą miałam mnóstwo pomysłów. Na przykład przebierałam się w sportowy strój, robiłam z czegoś szarfę i byłam gimnastyczką. Gdy chciałam być aktorką, podbierałam mamie ciuchy i się malowałam. Zniszczyłam jej dwie szminki, takie nówki sztuki z Pewexu… (śmiech)
Mając dziewięć lat założyłam podwórkowy zespół „Roztańczone nutki” i robiłyśmy próby repertuaru w ogrodzie rodziców. Naszymi kostiumami były jednakowe sukienki, które akurat „rzucili” do sklepu. Teatr ciągle chodził mi po głowie. Udzielałam się we wszystkim, co artystyczne; kabaret „Musztarda”, sekcja poetycka, później zespół wokalno-aktorski „Ikarek”, zespół wokalny „Iskra”…
Chciałam grać na instrumencie i „liznęłam” nieco fortepianu, ale moja największa przygoda artystyczna w liceum to żeński chór „Cantores Malborienses”. Jeździliśmy po calutkim świecie.
To potwierdza, że zazwyczaj lektor ma słuch muzyczny.
Tak. Chór to kawał mojego życia. W tamtym czasie zaczęłam też chodzić do malborskiego teatru amatorskiego „Pudło” w Miejskim Domu Kultury. Tam poznałam Arka, mojego męża, który przyjechał - już jako student szkoły teatralnej – w odwiedziny. Była akurat teatralna Wigilia i poznaliśmy się przy opłatku…
Można powiedzieć, że mąż poderwał Cię „na PWST”.
Dokładnie (śmiech). Wszyscy żartowali, że na legitymację studenta PWST.
A teraz, kiedy sama wykładasz w Warszawskiej Szkole Filmowej, jakim jesteś typem belferki? Surowa, czy kumpelka?
Staram się przede wszystkim wprowadzać na zajęciach dobrą atmosferę. Tłumaczę studentom, że wszystko nad czym pracują jest dla nich – nie dla mnie. Dlatego, kiedy zdarza mi się słyszeć: „Może dzisiaj nie wyjdę na scenę, bo średnio umiem tekst…” Odpowiadam: „No to twój problem, ja jestem do dyspozycji. Masz swój czas, możesz coś zrobić, ale jeżeli nie znasz tekstu – to do widzenia”.
W prawdziwym życiu zawodowym nie będzie tak: „Przepraszam, przyszedłem na próbę, ale nie znam tekstu”.
Nie, nie, nie. Nie ma mowy. Mówię im cały czas: „Macie przed castingiem pięć minut na opanowanie sceny i musicie wchodzić w pełnej gotowości”.
Studenci myślą czasem, że jestem taką Panią Gabrysią, która postawi dwóję. Tłumaczę, że to nie jest Politechnika. Pani Gabrysia jakieś oceny musi postawić, ale tu chodzi o pracę twórczą. Chodzi o to, żebyśmy zrobili coś fajnego. O poczucie, że jest progres. O odkrycie czegoś w sobie. Bo nasze narzędzie pracy to my.
Tam, gdzie mam być ostra – jestem ostra. Tam, gdzie mam być wymagająca – wymagam. Tam, gdzie mam być wyrozumiała – jestem wyrozumiała. Jeżeli natomiast ktoś produkuje się na scenie, a na sali słyszę pogaduszki – to studentów przesadzam albo wywalam za drzwi. Uczę ich wzajemnego szacunku. „Za chwilę ty też będziesz stał na scenie i też chciałbyś, by atmosfera była dobra.” Niejednokrotnie otrzymuję po zajęciach brawa od tych młodych ludzi i chyba oznacza to, że moja praca ma sens.
Konkurencja podczas startu w zawodzie jest chyba bardziej zajadła, niż kiedyś?
U nas na roku były już takie osoby. Dwie albo trzy. Potrafiły jechać na casting do Warszawy, zostawiając cały zespół. I nagle… na dzień przed premierą przedstawienia dyplomowego brakuje postaci i nie możemy zrobić próby generalnej. To nielojalne, ale każdy ma swoją drogę...
Gdy pandemia wygaśnie wrócisz na deski teatralne, czy raczej przed kamerę?
Raczej przed kamerę, ale przecież ten zawód jest magią i wszystko się może zdarzyć...
Zdjęcia: Przemysław Strzałkowski / PolscyLektorzy.pl
Asystent planu: Renata Różycka
Brak komentarzy