W cyklu wywiadów BLIŻEJ MIKROFONU rozmawiamy z lektorami nie tylko o doświadczeniach zawodowych, ale też o tym, co ich osobiście ukształtowało, co ich porusza poza pracą. O sprawach, których nie znajdziecie w notkach encyklopedycznych. Choć oczywiście polecamy opracowane przez nas biografie w bazie SYLWETKI LEKTORÓW.
Przemysław Strzałkowski polscylektorzy.pl: Jadłeś chleb z niejednego pieca, zanim trafiłeś do dubbingu.
Janusz Zadura: Nie wiem, czy to dobrze brzmi (śmiech).
Zacznijmy od początku świata. Jak dorabiałeś podczas studiów?
Miałem o tyle dobrze, że nie musiałem pracować za granicą. Raz, po drugim roku, pojechałem na Kretę i przepracowałem tam półtora miesiąca. Najpierw przez dwa tygodnie na zmywaku, a potem… przez pięć dni na budowie! (śmiech).
Jesteś również budowlańcem! (śmiech)
Tak! A wiesz, co było najgorsze? Kazali mi zrobić zaprawę, czyli: przynieść pięćdziesięciokilogramowy worek cementu, potem dolać wody i mieszać to w beczce. Szczerze: popłakałem się, bo nie wiedziałem, co mam z tym zrobić. To było straszne! (śmiech). Na budowie szczęśliwie był jakiś Polak, który mi pomógł, ale i tak nie wytrzymałem długo. No jak? Te ręce leniwca...
Potem pracowałem przy winogronach i to była fajna robota. Obżarłem się tak, że mógłbym mieć na zawsze dość winogron, opiłem się wina…
Ale nie masz awersji do wina?
Żadnej (śmiech). Zatem takie były moje jedyne saksy w życiu. Zawsze miałem to szczęście, że mogłem uczyć się jakiegoś zawodu i jeszcze mi za to płacili.
I tak stało się w ’91, gdy ukończyłeś studia na PWST, ale kusiły Cię media?
Na drugim i trzecim roku grałem w „Kartotece” wystawianej w warszawskim Teatrze Studio, u boku Tadeusza Łomnickiego. Niesamowite przeżycie, bo dla młodego człowieka grać u jego boku to było coś! Potęga aktorska.
Byłem młody, naiwny i głupiutki. Miałem kwestię: „Zenek tak trzepał kapucyna, że aż zemdlał”. Pomyślałem wtedy – naprawdę! – że ten kapucyn to pewnie jakiś zakonnik. I podczas spektaklu trzy razy dodałem gest poderżnięcia gardła. Raz poszło, drugi raz poszło, a po trzecim razie, gdy po ukłonach schodziliśmy ze sceny – jak mnie Łomnicki dorwał! „Co ty k**wa wyprawiasz?! Nie wiesz, co to znaczy trzepać kapucyna?!” Zrobiłem się taaaki malutki, schowałem się w swoich butach i miałem wrażenie, że tylko buty idą.
Po dwóch latach grania w Teatrze Studio byłem pod koniec PWST święcie przekonany, że zostanę właśnie w tym teatrze. Ale Grzegorzewski nie widział mnie w swojej ekipie, więc w czerwcu szukałem już na chybcika jakiegokolwiek zaczepienia. Dostałem się do Teatru Na Woli i… grałem tam jakieś ogony. Bardzo mi się to nie podobało i znienawidziłem ten zawód potwornie.
Czyli impulsem do zmian była frustracja, że grasz ciągle przysłowiowego halabardnika, a perspektyw nie widać.
No tak, bo kończąc szkołę teatralną wyobrażasz sobie, że wszystkie drzwi stoją otworem. I że będziesz dostawał główne role, a przynajmniej istotne. A nagle okazuje się, że trzymasz tę halabardę i jesteś nikim. Bardzo to przeżywałem. Męczyłem się, zarabiałem chyba milion dwieście, za co w tamtych czasach nie dało się przeżyć.
Trafiła mi się robota barmana w rock’n’rollowym klubie „Fugazi”. To nieprawda, że szewc bez butów chodzi; przez cztery miesiące było duuużo whisky i dużo się rzeczy działo…
Ryzyko zawodowe (śmiech)
Szewc chodzi w butach - i to takich z cholewami! A potem powstała pierwsza prywatna, zawodowa Telewizja Warszawa, która pracowała już na BETA-ch, a nie VHS-ach. Załapałem się tam, wszedłem w dziennikarstwo i siedziałem w nim… prawie 14 lat. Zdarzały się chwile, w których lubiłem ten zawód, choć nigdy go nie czułem.
I tu musi pojawić się wątek dziennikarstwa sportowego w TVP…
Na na na na na! (śmiech)
Nie zdziwiłbym się, gdybyś na dłuższy czas znienawidził skoki narciarskie.
Skoki narciarskie to ogólnie – prywatnie mówiąc – bardzo nudna dyscyplina. Wchodzą, skaczą i nic się nie dzieje. Wolę piłkę nożną czy siatkówkę. Ale cała Polska pasjonowała się wtedy ogromnymi sukcesami Adama Małysza, więc relacja z zawodów miała być wspaniałą przygodą. Wysłali mnie do Wisły - no i w tej Wiśle się utopiłem.
Zdaje się, że dobrzy koledzy z redakcji postanowili podłożyć Ci nogę.
I mieli rację! Od razu podejrzewałem, że zrobili to celowo. Ale po latach, obiektywnie patrząc, nie mam do nich pretensji. Bo nie można traktować poważnie człowieka, który kompletnie nie zna się na swoim fachu, a jednak uprawia go u boku znawców z redakcji sportowej. To ludzie, którzy naprawdę wiedzą co i jak. Znają tę robotę od podszewki, znają wszystkich sportowców i szczegóły ich karier. Ja tego nie wiedziałem. Dlatego wcale się nie dziwię, że wykorzystali moment i sam się utopiłem.
Po feralnej relacji z Wisły miałem ochotę pójść w tamtejsze lasy i się w nich zagubić, no bo obciach: 10 milionów ludzi widziało, jak nie daję sobie rady.
Byłem niedoświadczony i nie miałem nikogo do pomocy. Człowiek, który miał być moimi plecami i drugim umysłem, zniknął zaraz po „dzień dobry”, a pojawił się dopiero przy „do widzenia”. Miałem tylko cały czas w słuchawce dyspozycje: teraz biegnij na rynek i porozmawiaj z ludźmi, teraz biegnij do rodziny, a teraz do Łukasza Kruczka, bla bla bla, wciąż brzęczyk w uchu i po prostu się utopiłem.
Po powrocie do Warszawy miałem śmieszną sytuację; poszedłem do sklepu z 4-letnim synkiem – zakładając ciemne okulary i czapeczkę, żeby broń Boże nikt mnie nie rozpoznał – a synek na samym środku sklepu zawołał „Adam Małyyysz!” i wylądował telemarkiem. Pomyślałem: „O Boże, nawet mój syn jest przeciwko mnie!”
Ale powiem ci, że takie upadki – choć są bolesne – bardzo uczą życia. Nabierasz twardszej pupy, bo musisz. Zdajesz sobie sprawę, że nie nadajesz się do wszystkiego. Zaczynasz dokonywać bardziej świadomych wyborów; jeżeli czujesz, że coś ci nie pasuje, to nie wchodzisz w tę uliczkę. Wybierasz uliczki, które są dla ciebie i w nich nie przepadniesz, bo inaczej wpakujesz się na ścianę, nabijesz sobie potężnego guza i jeszcze wszyscy będą pokazywali cię palcami.
Po latach mogę powiedzieć, że ta nauczka była dla mnie dobra. A koledzy, którzy chyba wykorzystali wtedy sytuację – mieli do tego pełne prawo.
Twoją właściwą uliczką i światem – choć nie od razu odnalezionym – stał się dubbing. Kiedy to „zażarło”, kiedy kliknęła zwrotnica?
Wszystko co robię, traktuję jako pracę. Ktoś daje mi zarobić pieniądze na życie i nie podchodzę do tego jak do misji, czegoś wyjątkowego i szczególnego. To jest po prostu moja robota.
Rzemiosło?
Tak, rzemiosło. Szkoła dała mi technikę, nauczyła dykcji i emisji głosu (pozdrawiam panią profesor Aldonę Krasucką!). W związku z tym pomyślałem, że jeśli ktoś daje mi robotę w dubbingu, a ta robota sprawia mi frajdę, to dobrze ją wykonywać.
Pieniądze nie są duże; stawki poszły ostatnio nieco w górę, choć przez 25 lat stały w miejscu. Ale dla mnie to jest zabawa i przyjemność, bo spotykam się z fajnymi ludźmi i jeszcze wychodzi z tego coś pozytywnego.
Po 25 latach mogę już powiedzieć, że w dubbingu – oprócz tego, że najlepszy jest oczywiście król Jarek Boberek – czuję się jak taki… wiceksięciunio. Wiem, jak to się robi: po prostu wchodzę i robię swoje. Zmieniam głosy na takie, jak trzeba – i już. Ale wciąż daje mi to frajdę!
Uważam, że wykonując jakąkolwiek pracę – stolarza, hydraulika, aktora – nie znajdując w niej przyjemności jesteś bardzo nieszczęśliwym człowiekiem. I nieważne, ile ci płacą; daj sobie spokój. Lubię pracować i dużo pracuję, bo dubbing jest elementem mojej radości życia.
Dużym atutem tej pracy wydaje się być ciągła zmiana. Miejsca i ludzie mogą się powtarzać, ale materiał jest różnorodny.
Aktorzy chyba w ogóle lubią płodozmian. Oczywiście finansowo dobrze jest złapać rólkę w serialu i ciągnąć ją przez dwadzieścia lat, ale o swojej postaci wiesz już wszystko. Nawet nie musisz uczyć się tekstu, bo cokolwiek powiesz – i tak będzie w roli.
A w dubbingu za każdym razem masz coś innego do zagrania. Raduje mnie samo poszukiwanie postaci, jej głosu i charakteru. Choć gdy przychodziłem na nagrania do postaci Rico, to zostawiałem scenariusz, bo wiedziałem, że i tak nie będzie potrzebny.
Podobno po zagraniu Rico wiesz już wszystko o rzyganiu.
Jakbyś się tyle narzygał, to też byś już wszystko wiedział (śmiech). Ale któregoś dnia jak zwykle zostawiłem scenariusz, a reżyser mówi: „Nie, nie, dzisiaj Rico jest intelektualistą i będzie miał swoje teksty!” Byłem w szoku.
Dubbing to również zmaganie z samym sobą, ale pozytywne.
Zatem z grubej rury: na czym polega świadomość siebie przed mikrofonem?
Łaaał! (śmiech) A co ty o tym sądzisz?
Skoro już odwracasz pytanie (śmiech) – myślę, że po tylu latach w lektorstwie trzeba uważać, by doświadczenie nie przerodziło się w rutynę. Chodzi o to, by nie ulegać zbyt często pokusie sprzedawania wypróbowanej kalki.
Tak, nie lubię automatyzmu. Jeśli gadasz przez tyle lat do mikrofonu, to już wiesz jak brzmisz, co potrafisz zrobić i jakich możesz użyć sztuczek. Znasz również swoje ograniczenia. Natomiast najgorsze, co może człowieka dopaść – zwłaszcza w zawodach artystycznych – to rutyna.
Staram się jej unikać na przykład podczas czytania audiobooków. Każda książka ma swój własny rytm, własną muzykę i nie mogę sobie pozwolić na to, że przeczytam ją identycznie jak poprzednią.
Zresztą każdy tekst daje inne możliwości zabawy. Czasem jestem zmęczony i tak dalej, ale jeśli przestanie mi to sprawiać przyjemność i będę myślał tylko o stronie finansowej, to wiem, że poszukam innej roboty.
Tę zabawę tekstem słychać w zwiastunach TVP ABC.
Tam już w ogóle nieźle się bawię! Łącznie z tym, że po przeczytaniu zwiastuna o jedzeniu dodaję na końcu – jeśli się zmieści – „mniam, mniam!” A jeśli jest o pszczółkach, to robię „bzzz bzzz!”
Nie ma tej roboty bez zabawy! Jeśli traktujesz tę pracę jak przyjemność, to otwierasz wszystkie drzwi. Otwierasz również wszystkie możliwości, jakie masz w sobie. TVP ABC jest kanałem dla dzieci, więc tym bardziej trzeba być uśmiechniętym – ale nie sztucznie.
Dzieci doskonale wyłapują fałsz.
Wiedzą natychmiast, czy jest flow, czy człowiek udaje. Gdy grasz w teatrze przedstawienie dla dzieci i słyszysz, że zaczynają na widowni szeleścić papierkami od cukierków, to je straciłeś. Nie ma cię, nie jesteś interesujący. Do widzenia! A jeśli czujesz z tamtej strony zwrotną energię, to masz frajdę.
Trzeba szanować widza. Dlatego uważam, że dawniej bardzo dobrym zwyczajem było rzucanie w aktorów pomidorami i jajkami. Widz i słuchacz doceni to, że jesteś wobec niego uczciwy.
Uwielbiam czytać audiobooki dla dzieci, bo tam możesz już kompletnie odpłynąć, totalnie zwariować, pootwierać wszystkie możliwe drzwi i fruwać. A nawet musisz! Bo jeśli zaczniesz czytać monotonnie, to dziecko odpadnie i przestanie cię słuchać. A zarazem sam nie będziesz miał zabawy.
A propos dzieciństwa – urodziłeś się w Puławach…
Boże, jak on się przygotował! (śmiech)
Tadammm! (śmiech) Puławy są na tyle blisko świata, by nie być totalną prowincją. A zarazem nie są wielkim ośrodkiem kulturalnym. I co sprawia, że w młodym Januszu zaczyna coś kiełkować?
W tamtych czasach w Puławach bardzo prężnie rozwijał się teatr amatorski i kabaret. Zainteresowanych było sporo. Połknąłem wtedy bakcyla, bo sprawiało mi przyjemność rozśmieszanie innych. Ale rozśmieszanie nie głupie, tylko oparte na dobrym tekście.
Nawiasem mówiąc, gdybym nie został aktorem – to nie wiem, kim mógłbym być. Nigdzie indziej bym się nie dostał (śmiech). Na drugim miejscu chyba tylko historia sztuki albo architektura.
Ważnym ośrodkiem kulturalno-oświatowym był puławski Dom Chemika. Sporo tam się działo; poza teatrem amatorskim choćby warsztaty jazzowe.
Czyli duch kultury był obecny.
Tak. Puławy to miasto małe, ale inteligenckie. Jest tam kilka instytutów naukowych, Zakłady Azotowe… Przez te zakłady przechorowałem całe dzieciństwo.
Ale miały Dom Chemika. Coś za coś.
I to duży! W młodości chodziłem tam również na taniec towarzyski. Dobrze wspominam Puławy, bo sensownie nas rozwijano, wpajano pierwiastek kultury i uświadamiano, że świat nie musi być tylko tak szary, jak ówczesny PRL. Wyszło stamtąd dużo fajnych ludzi.
A skoro jesteśmy w PRL-u…
Okropne, straszne czasy.
Urodziłeś się w grudniu ’68…
W wigilię Wigilii – 23. Moja mama przypominała sobie o tym dopiero po południu, lepiąc pierogi: „Aaa, masz synku urodziny!” (śmiech).
Wkrótce skończyły się rządy Gomułki, ale swoją dekadę zaczął Gierek, więc zdążyłeś się na PRL napatrzeć. Mamy wspólne doświadczenie pokoleniowe. Jak sądzisz: czy stanie w rozkroku – jedną nogą w PRL-u, a drugą w nowej rzeczywistości – wzbogaca nas dzięki możliwości porównania? Czy odwrotnie – obciąża?
Moja córka powiedziała ostatnio, że jeden z jej nauczycieli oznajmił podczas lekcji: „Ludzie z PRL-u powinni wymrzeć”. Takie dinozaury (śmiech). Rozumiem, co miał na myśli. Jesteśmy skażeni. Wszyscy, którzy pamiętają ten okropny czas wiedzą, że było szaro, biednie, nijako i bez nadziei na przyszłość. Jeżeli ktoś mówi, że to była cudowna epoka, to albo znajdował się po drugiej stronie barykady albo miał dobre znajomości.
W dodatku Puławy były wtedy bardzo smutnym miastem. Ale – nie zrozum mnie źle, że zacznę teraz gloryfikować PRL – ludzie byli nieco inni. Dążyli do wzajemnej bliskości, bo nie mieli komórek i pięciuset kanałów telewizyjnych.
Często nie mieli nawet prądu (śmiech).
Odwiedzali się, bo chcieli rozmawiać. Co więcej; wychowałem się na Teatrze Telewizji, na Kobrach (Teatr Sensacji „Kobra” to cykl sensacyjnych telewizyjnych przedstawień teatralnych, emitowany od 6 lutego 1956 do 1993 i ponownie od 2013 – przyp. red.), na tym, że po Liście Przebojów Trójki leciał zawsze uwielbiany przeze mnie Teatrzyk Zielone Oko… Do tej pory lubię słuchowiska właśnie dzięki temu Teatrzykowi.
Ponieważ istniał jeden kanał telewizyjny, maksymalnie dwa, pojawiały się w tym okienku osobowości mające coś do powiedzenia.
A teraz mam wrażenie wszechobecnego, kolorowego plastiku, który niczemu nie służy. Po prostu jest. I nie możemy nawet podyskutować, cośmy zobaczyli czy usłyszeli, bo nie ma o czym.
Z drugiej strony zazdroszczę obecnej młodzieży zupełnie innych czasów. Zazdroszczę nowych możliwości rozwoju i poznawania świata, chociażby przez ten cholerny internet, zdobywania doświadczeń dzięki swobodnemu podróżowaniu.
Jednak – niezależnie od tego, jaki PRL był straszny – myślę, że poprzeczka kultury znajdowała się wyżej, niż teraz. Wiesz, kto mnie uczył w szkole teatralnej? Ryszarda Hanin, Tadeusz Łomnicki, Maja Komorowska, do której podczas egzaminu zalecałem się tekstem „w kociołkach bigos grzano” i potem mnie lubiła, Jan Englert, Mariusz Benoit, Aleksandra Śląska… która chodziła po szkole jak zjawa. Kiedyś wyszedłem zza rogu, natknąłem się na nią – tak bladą, że aż białą – i nieźle się przestraszyłem. „Nie bój się, nie jestem zjawą, jeszcze żyję” – uspokoiła mnie. Mijałem się też z Gustawem Holoubkiem… I gdy miałeś do czynienia z takimi tuzami, a oni mówili ci, że aktor to jest ktoś przez duże „A”, kto uprawia sztukę przez duże „S” – to im wierzyłeś. I faktycznie tak było!
Nie lubię komunistów i niech nie wracają, ale mam wrażenie, że kultura znajdowała się wtedy na wyższym poziomie. Teraz liczy się głównie kasa.
Kochasz to, co robisz, więc musisz wzbudzać zazdrość (śmiech).
Wierzę w powrót energii. Jeżeli wywalam z siebie złą, to ona prędzej czy później do mnie wróci. Jeżeli wysyłam coś dobrego, to wraca do mnie dobro. Mam 54 lata i już się nauczyłem, że to faktycznie tak działa.
Jeżeli nawet z kimś rywalizuję, to nie mam podejścia: „Kurczę, on jest lepszy, więc muszę go zagiąć”. Nie! Mam motywację, żeby zabrać się do roboty i znaleźć w sobie takie pokłady, żeby być nie „lepszym od kogoś”, ale dobrym w tym, co się robi. I w tym szukać napędu, żeby chodzić do pracy z radością, żeby ludzie się do ciebie uśmiechali. Jest po prostu przyjemniej, gdy ludzie się uśmiechają.
Jeżeli uważasz, że masz pracę do bani, to zmień coś w swoim życiu. Ktoś może stwierdzić, że „łatwo tak powiedzieć”. Każdego dnia musimy podejmować decyzje, a jeśli w ogóle ich nie podejmujemy, to tkwiąc w bagienku zaczynamy w końcu tonąć, nie możemy złapać oddechu.
Faulkner napisał w Światłości w sierpniu, że „człowiek więcej boi się kłopotów, które może mieć, niż tych, które już ma. Będzie się czepiał kłopotów, do których jest przyzwyczajony, zanim zaryzykuje zmianę.”
Mój ostatni rok jako dziennikarz przepracowałem w TVN Warszawa. Pracowałem po 16 godzin dziennie, urodziło mi się dziecko i nie widywałem go, bo siedziałem bez przerwy w pracy. Wtedy żona stwierdziła: „Niech ci płacą więcej – albo zrezygnuj i wróć do swojego zawodu”. Poszedłem do szefowej i dokładnie tak powiedziałem: „Płaćcie mi więcej albo dziękuję, bo już nie mam siły.” A szefowa niewiele myśląc powiedziała mi „do widzenia”.
Przez cały rok biedowaliśmy! Podjąłem ryzyko i naprawdę klepaliśmy straszliwą biedę. Ale w końcu – właśnie dlatego, że zaryzykowaliśmy – wszystko zaczęło się układać, układać… i teraz jest fajnie.
Pracuję, jestem zadowolony i życzę wszystkim szczęścia. A szczęście jest tu – w głowie. Nie znajdziesz szczęścia na ulicy, jeśli nie będziesz miał go w sobie.
Zdjęcia: Przemysław Strzałkowski / PolscyLektorzy
Asystent planu: Renata Strzałkowska
Brak komentarzy