W cyklu wywiadów BLIŻEJ MIKROFONU rozmawiamy z lektorami nie tylko o doświadczeniach zawodowych, ale też o tym, co ich osobiście ukształtowało, co ich porusza poza pracą. O sprawach, których nie znajdziecie w notkach encyklopedycznych. Choć oczywiście polecamy opracowane przez nas biografie w bazie SYLWETKI LEKTORÓW.
Przemysław Strzałkowski polscylektorzy.pl: Pierwsze pytanie jest bardzo podchwytliwe i intencjonalne: czy uprawiasz jakiś sport?
Maciej Jabłoński: Wiedziałem, że zaczniesz z grubej rury… Ostatnio wróciłem do piłki i z niewiarygodnym zdziwieniem, graniczącym wręcz z paniką i rozpaczą odkryłem, jak bardzo można stracić formę i zaprzepaścić kondycję, jaką się miało za młodu.
Stanąłem na bramce, żeby wejść w to miękko; zresztą zawsze lubiłem tę pozycję. Podbudowałem swoje ego zakupem ładnych, pomarańczowych butów piłkarskich, łączących halówkę i murawę. A przy okazji fantastyczne rękawice, bo uznałem, że stare mają jedną, malutką dziurkę, więc muszę wyskoczyć w nowych. O dziwo, zmieściłem się w bluzę – ale tylko dlatego, że dawniej panowała moda na szerokie bluzy bramkarskie i dzięki temu zmieścił się w niej mój brzuch.
Krótko mówiąc: stanąłem na bramce i dwa podbiegnięcia po piłkę spowodowały, że zaczęły drżeć mi nogi. Nie brakowało mi tchu, bo pracując głosem dbamy o przeponę, ale byłem zdruzgotany. Przy trzeciej piłce zrobiło się lepiej, więc… umówmy się, że zacząłem grać.
Jednak odpowiadając na zawoalowane pytanie „czy dziennikarz sportowy uprawia sport“ muszę przyznać, że jestem niechlubnym wyjątkiem. Jest z tym słabo.
Ale Twoje zainteresowanie sportem zaczęło się chyba właśnie od piłki nożnej?
Tak, choć nigdy nie rywalizowałem z komentatorami stricte piłkarskimi, bo uważałem, że lepiej się na tym znają. Poza tym specjalistów od piłki nożnej jest w tym kraju wielu, bo ponad 40 milionów…
I lekarzy… (śmiech)
…i trenerów skoków narciarskich, więc lepiej zostawić to pole tym, którzy znają się naprawdę dobrze. Miałem tę frajdę, że mój ojciec – jak wielu muzyków - był zbzikowanym kibicem sportowym, głównie piłkarskim. I miałem to szczęście, że zawsze grał ze mną w piłkę; na osiedlu było tylko dwóch takich tatusiów.
Twój tata jako śpiewak również pracował głosem, zatem blisko padło jabłko od jabłoni.
Podoba mi się! (śmiech) Choć nie lubię swojego nazwiska, bo jest 30 tysięcy Jabłońskich, to zostańmy przy tym.
Miałem też szczęście, że napędzaliśmy się wzajemnie z kolegą, obecnie znanym dziennikarzem piłkarskim Tomaszem Smokowskim. On pierwszy poszedł tą drogą i zaczynał w Canal+. Był od dziecka niesamowicie ukierunkowany dziennikarsko, ale – Tomciu, z całym szacunkiem – przychodził raczej jako nastawiony analitycznie kibic, gdy szaleliśmy po betonowych boiskach. Mogę powiedzieć, że dzięki Tomkowi trafiłem na staż do redakcji sportowej, bo chciałem, marzyłem, ale… sam nigdy bym się nie ośmielił. Nie jestem postrzegany jako introwertyk, ale wejście w jakieś nowe środowisko dużo mnie kosztuje.
Dlatego patrzę niemalże z rozrzewnieniem (w cudzysłowie, bo nie zawsze ma to ręce i nogi) na moich uczniów, którzy nie mając jeszcze „papierów” na czytanie rzucają się do największych studiów, wydzwaniają, umawiają się na próbki.
Ja do początków lektorowania podchodziłem bardziej analitycznie i cierpliwie; robiłem research i sprawdzałem, czy dana baza głosów nie jest ekstraligowa i czy nie popełnię błędu nowicjusza, wychodząc poza przyjętą etykietę. Dziś młodzież nie ma skrupułów. I nie mówię tego z pozycji dziadka ani kogoś, kto narzeka, ale niektórzy robią to bez żadnej refleksji.
Z drugiej strony mamy czasy autopromocyjnej presji. Zwłaszcza w social mediach; jeśli kogoś w nich nie ma, to jakby nie istniał.
Nie wszyscy to potrafią. Trzeba o sobie przypominać, a przed wysłaniem maila z próbkami najlepiej zadzwonić. Bo wiemy doskonale, że ten mail bez anonsu raczej przepadnie.
Ostatnio podczas warsztatów jedna z osób – zbliżona do nas wiekiem – powiedziała, że ma to w sobie coś z bycia nieznośnym akwizytorem. Cóż, takie są początki i nie trzeba porzucać swojego dotychczasowego zawodu. Życzę każdemu, by kiedyś doszedł do dylematu: czy nadal ciągnąć dwie nitki, czy oddać się wyłącznie lektorowaniu? To słodki dylemat, jeśli człowiek nie wyrabia się już ze zleceniami.
Czy dobrze rozumiem, że przed pojawieniem się w telewizyjnym okienku byłeś nieśmiały? Facet, który mówi do milionów?
Nie, miałem po prostu trudności w takich kontaktach z ludźmi, które służyłyby promocji. Nie lubiłem i nie umiałem się chwalić – do tej pory tego nie umiem. Przedstawianie swoich walorów nieznanym ludziom jest dla mnie trudne.
Zresztą w czasach, gdy przechodziłem kolejne szkoły muzyczne – podstawową, potem II stopnia, uniwersytet - i co pół roku zdawałem egzaminy, nikt nie pracował z nami nad opanowaniem tremy czy technikami relaksacyjnymi. A każdy egzamin, koncert lub występ solowy wiązał się z nieprawdopodobnym stresem i nieprzespanymi nocami. Dlatego nabawiłem się wtedy ogromnego urazu przed występami na żywo. W starszym wieku musiałem to opanować, ponieważ zdarzają mi się przygody konferansjerskie; ale wciąż nie jest tak, że biorę scenariusz eventu i wybiegam na scenę „hopsasa!” Poza merytoryką wiąże się to z przygotowaniami mentalnymi.
O dziwo – nie miałem problemu z kamerą. Oczywiście pojawiało się jakieś napięcie wraz ze świadomością, że serwis informacyjny oglądają miliony.
Ale w sumie mówisz tylko do szkiełka kamery.
A jednak wiesz, że ogląda cię dużo ludzi. I presja jest większa, gdy prowadzisz skoki w Jedynce – które w złotych czasach miały kilkumilionową oglądalność – niż jakąś niszową transmisję w TVP Sport. Ale ogólne napięcie szybko zniknęło i pojawiało się raczej w związku ze sprawami technicznymi; że kamera jest za daleko, że źle słyszysz się z wydawcą i tak dalej. Natomiast odcięło mi myślenie o tym, że ludzie mnie oglądają.
A przy tym wystarczyłoby wystąpienie wewnątrzkorporacyjne na żywo dla kilkudziesięciu osób, bym musiał sobie radzić z napięciem.
Skoro jesteśmy przy dziennikarstwie sportowym; po licznych sukcesach w tej dziedzinie stałeś się cenionym trenerem głosu. Jak przebiegał ten proces? Przecież nie obudziłeś się pewnego dnia i nie pomyślałeś: „A teraz zostanę lektorem i będę prowadził warsztaty”.
Myślę, że byłoby to możliwe, gdybym urodził się po roku dwutysięcznym, bo temu pokoleniu łatwiej przychodzą takie zmiany.
Otóż od dziecka, przez całe życie marzyłem, żeby zostać aktorem. Nie strażakiem, nie policjantem, tylko aktorem. Wciąż brałem udział w szkolnych przedstawieniach, ciągle coś deklamowałem… Ale wraz ze wzrostem świadomości własnego ciała i możliwości stwierdziłem, że nie mam warunków fizycznych, że moje ciało jest niepodatne na aktorską elastyczność. Zdałem sobie sprawę, że nie potrafiłbym zagrać na przykład upadku. Nie mówiąc o historiach związanych z tak wybitnymi aktorami, jak Roman Wilhelmi; mówiono o nim, że umie zagrać emocje plecami.
A im bardziej czułem, że tego nie opanuję, tym bardziej skupiałem się na głosie, tym bardziej głos mnie fascynował. Po latach odkryłem, że w tych wszystkich przedstawieniach teatralnych najbardziej chodziło mi o głos i słowo, a nie całość gry.
Myśl o lektorstwie pojawiła się właściwie równocześnie z zainteresowaniem dziennikarstwem sportowym i telewizją, którą się zachłysnąłem. Nie z powodu „parcia na szkło”, bo fascynował mnie cały proces i technologia – tworzenie materiału, podkładanie obrazka i głosu. Zaczynałem w momencie, gdy świat analogowy miksował się z cyfrowym. Montaże wciąż jeszcze były taśmowe (inaczej montaże liniowe; najprostszy rodzaj montażu, polegający na złożeniu wszystkich ujęć z taśm BETACAM umieszczonych na jednej linii. Obecnie dźwięk lub obraz jest zapisywany w postaci cyfrowej, co pozwala twórcy na wykorzystanie wielu różnych ścieżek wideo i audio – przyp. red.), ale pojawiały się pierwsze efekty cyfrowe. Nie musiałem się tego uczyć, bo po prostu chłonąłem. Miałem wielkie szczęście, że trafiłem na staż do TVN-u, który był technologicznie rozwinięty.
Już wtedy myślałem o lektorowaniu i uwielbiałem czytać off’y do materiałów, ale nie wiedziałem jak zacząć. Czasy były jeszcze wczesno-komórkowe, internet dopiero raczkował i ten świat wydawał mi się kompletnie niedostępny.
A może teraz jest paradoksalnie zbyt łatwo? Kiedyś trzeba było terminować, uczyć się od doświadczonych. Można się bardzo rozczarować, myśląc: „mam komputer, dokupię mikrofon, roześlę próbki i zaraz będę lektorem”.
To prawda. Wtedy sądziłem, że jeszcze nie nadszedł mój czas. Ciekawostka: miałem piekielnie wysoki głos, co w świecie lektorskim raczej nie jest zaletą (śmiech). Musiałem nad tym popracować; na szczęście w TVN, TVN24 i w TVP trafiałem na wybitnych nauczycieli emisji głosu. Określenie „trenerów” byłoby nieodpowiednie, bo szacunek nakazuje powiedzieć: mistrzów mowy.
Pracował ze mną guru wszystkich logopedów, świętej pamięci profesor Stanisław Młynarczyk. Pracowałem pod okiem słynnej Joanny Luboń i fantastycznej, nieżyjącej już Katarzyny Szczepańskiej, która na wizytówce miała napisane „ortofonistka” – co jest określeniem o tyle ciekawym, że zawód trenera emisji głosu nie jest ani usankcjonowany prawnie, ani nie ma swojej nazwy. Niektórzy mówią „logopeda medialny”, a niektórzy „logopeda artystyczny”.
Kiedyś - podczas Światowego Dnia Głosu - w Polskiej Akademii Nauk usiłowano podjąć dyskusję, jak nazwać ten zawód. Rozważania ostatecznie spełzły na niczym, więc wykonujące go osoby czerpią z puli określeń jak chcą.
Katarzyna Szczepańska jest świetną trenerką emisyjną, ukierunkowaną na barwę i brzmienie. A potem zajmowała się mną Maria Bończykowa, która mnie ostatecznie „ulepiła” i zachęcała, wypychała na rynek. Dziś doszedłem już do ściany, bo mam wrażenie, że z trzech cech głosu: genetycznej, anatomicznej i akustycznej – genetycznej i anatomicznej już nie zmienię, a akustyczną wykorzystałem do końca.
Mój ojciec dysponował jako śpiewak bardzo wysokim tenorem, co jest rzadkie i poszukiwane. Ale ja nie chciałem być śpiewakiem (śmiech), tylko chciałem czytać.
Inna nisza ekologiczna. Nasuwa się analogia ze sportem: czyli głos można wyćwiczyć jak mięśnie na siłowni? Nawet pomimo wyjściowych warunków?
Tak. Jak powiedzieliśmy, determinują to trzy cechy. A cechę akustyczną można rozwinąć naprawdę fantastycznie, w sposób niezwykle słyszalny. To nie jest tylko nasze wrażenie, że mówimy inaczej – inni również to dostrzegają. Mam przykłady z moich starych taśm, gdy zaczynałem w TVN i piszczałem jak mysz. Szalenie mi to przeszkadzało. Dysponowałem dobrą dykcją i zdolnością interpretacji tekstu, ale co zrobisz bez barwy? Jeśli klient wybierze twój głos dla barwy, to później można cyzelować kolejne wersje; ale jeżeli nie jest przekonany do brzmienia, to choćbyś podsuwał mu nagrania skrzące się od interpretacji – zawsze coś nie będzie pasowało. Jeśli nawet nie powie: „Nie, to nie ten głos”, to coś mu ciągle zgrzyta.
Tu znowu miałem szczęście; bo poza tym, że trafiałem na wybitnych pedagogów, to jeszcze przeszedłem 17 lat edukacji muzycznej. Gra na instrumencie wymaga wielu godzin żmudnego ćwiczenia, więc nie miałem problemu z systematyczną pracą nad głosem.
Trudniej mają ci, którzy nie uprawiają zawodowo sportu albo nie mają doświadczeń muzycznych, bo rzucają się na ćwiczenia ze słomianym zapałem. Mimo, że błagam: zacznij od minuty raz w tygodniu, niech głód ćwiczenia narośnie. Bądź niecierpliwy, ale nie rzucaj się na to – oszukuj korę mózgową i ciało migdałowate, które zaraz stwierdzą „to nie dla ciebie”!
Spotkałem jedną osobę, która skutecznie poprawiła swoje warunki głosowe i – o dziwo – zrobiła to sama, korzystając z różnych poradników internetowych. To fenomen, że nie zrobiła sobie krzywdy.
Na czym może polegać zrobienie sobie krzywdy? Na przykład na utrwalaniu złych nawyków?
Pewnie, że tak. Jakiś czas temu zobaczyłem na YouTube film pewnej pani, która mieniła się trenerką emisji głosu. Niestety tylko się „mieniła”, ponieważ wyciągnęła korek od wina…
Legendarny korek.
…próbowała włożyć go sobie w pionie do buzi i powiedziała z rozbrajającym uśmiechem: „Mnie się nie udało, ale nie jestem lektorką, tylko trenerką, więc wam na pewno się uda.”
Internet daje nam ogromne możliwości nauczenia się czegoś, ale trzeba weryfikować informacje. W naszym zawodzie to tkanka niezmiernie wrażliwa. Owszem, można próbować nauczyć się gry na instrumencie, korzystając wyłącznie z poradników. Ale jeśli ktoś nie skontroluje jak prowadzisz smyczek, jak układasz rękę, czy masz podczas gry na fortepianie tak zwaną miękką kiść – bo może ci się tylko wydawać, że nadgarstek jest luźny – to stracisz dużo czasu i nie zrobisz postępów.
A z głosem jest jeszcze gorzej, bo możesz sobie po prostu zrobić krzywdę.
W lektorskim fachu chętnych na kawałek tortu przybywa, tymczasem w trudnych czasach tort się kurczy. A poprzez swoje warsztaty wprowadzasz na rynek kolejne głosy. Czy nie rozbudzasz w tych ludziach nadmiernych nadziei? Czy – walcząc z progiem wejścia - nie będą zaniżać stawek?
Stawki są realnym problemem i rozumiem alarmujące dyskusje odnośnie dumpingu. Ale odwrócę pytanie: zważywszy, że sprzęt jest coraz tańszy i każdy może kupić dobry mikrofon pojemnościowy za niewielkie pieniądze, wytłumić kawałek pomieszczenia – czy ci ludzie nie będą próbowali nagrywać i dumpingować? Będą. Oczywiście nie będą przeszkoleni. Jednak mogą znaleźć się klienci zachęceni o połowę niższą stawką.
Po pierwsze: na organizowane przeze mnie warsztaty często przychodzą osoby skuszone tym, że „to musi być łatwy pieniądz”. Skoro wszyscy rozumieją co mówię, jeśli nie faflunię i nie reram, a jeszcze pani w sklepie powiedziała, że mam radiowy głos – to w ciągu tych dwóch dni dowiem się, co w trawie piszczy i będę czytał / czytała.
Ale są to w większości inteligentni ludzie, którzy oblani kubłem zimnej wody przekonują się ze zdumieniem, że było to złudne. Często odpadają, ale ich znakomity odsetek chce poprawić swoje warunki głosowe. Odkrywają, że jeśli ktoś lepiej mówi, to jest mu łatwiej w życiu.
Kiedyś zacząłem się zastanawiać: a może robię społeczeństwu krzywdę? Po co taka dawka wiedzy? Może faktycznie ludzie nie potrafiący czytać psują rynek? Po przemyśleniu stwierdziłem, że zawsze będą klienci sprzyjający psuciu rynku i tacy, którzy nie skorzystają z kiepskiego lektora. Zawsze znajdą się osoby, które kupią mikrofon i – nie przeszkolone – będą psuć rynek akcentami inicjalnymi, wymową szejset zamiast sześćset… I stwierdziłem, że jeśli mogę ich czegoś nauczyć, to może tak jest lepiej.
W filmie i audiobooku stawki są stałe. Zły lektor ich nie zepsuje, bo wszystkie głosy dostają za minutę lub akt. W audiobookach istnieją oczywiście stawki gwiazdorskie, ale większość czyta za 200-250 za godzinę. W tej profesji liczy się nie tylko stawka, ale też sprawność. Kiepski głos będzie się mylił co drugie, trzecie zdanie.
I nikt nie ma na to czasu.
Dlatego zaprasza się na „żywe próbki” – by sprawdzić, ile zajmie praca z danym delikwentem.
Jeśli chodzi o reklamę, to będę cyniczny. Mam wrażenie, że te głosy, które są naprawdę na świeczniku – zawsze przeżyją. I zawsze będą miały godziwe stawki, wygrywając castingi, do których kiepski głos nie ma dostępu. Mówimy zatem o dumpingowaniu mniejszych zleceń na rynek lokalny.
Natomiast cieszę się ogromnie myśląc o kilku postaciach, które wyszkoliłem i które czytają teraz dużo lepiej ode mnie. Kiedyś – przyznam się - gdy byłem trenerem o krótszym stażu i mój uczeń wygrał ze mną casting, poczułem radość, ale też ukłucie. A teraz po prostu się cieszę – poradzę sobie, bo nie jestem pazerny. To fantastyczne głosy. Moi uczniowie czytają audiobooki, reklamy, widuję ich w studiach filmowych. To wielka satysfakcja.
I widać po komentarzach w sieci, że ludzie są Ci wdzięczni. A skoro poruszyłeś temat poprawności językowej - z Twoich rozsianych w necie wypowiedzi wyłania się niepokojący obraz naszego niechlujstwa językowego.
Albo jestem straszną konserwą, albo istotnie tak jest. Zastanawiam się, dlaczego mamy dążyć do uzusu akcentowego i pozbyć się akcentu – co pewnie nastąpi jeszcze za naszego życia – na trzecią sylabę od końca. Myli nam się również „ilość” i „liczba”. Zastanawiam się często – i też tak pewnie miewasz – zostawić to, bo tak klient napisał, czy nie? Czasem zostawiam dla świętego spokoju, by nie kłócić się z klientem.
Ma się wtedy w głowie tę całą ścieżkę dogrywek.
Tak. Ale apelowałbym o granicę przyzwoitości. Trochę mniej pleonazmów. Cofnij do tyłu, zejdźmy w dół, skoczmy do góry… Wiadomo, że ludzie nie mają na to czasu i determinacji. Ja sam nie jestem kryształowy i popełniam mnóstwo błędów, ale podchodzę do tego jak do zabawy z samym sobą; staram się słuchać, jak mówię. W ten sposób wyeliminowałem wirus, którym też się zaraziłem, czyli nadużywanie słowa „jakby”. Mam wrażenie, że to słowo jest silniejsze, niż Covid. Choć oczywiście bezpieczniejsze.
Lektor bywa ostatnim sitem, które nie pozwala na przepuszczenie błędu językowego.
Wracając do osławionego „szejset”; jeśli wszyscy będziemy tak czytać, to stanie się oficjalne. Powtórzę: nie chcę być konserwą, ale czy w tym słowie jest głoska „j”? Trzeba traktować to jak krzyżówki – są podobno bardzo zdrowe dla mózgu.
A jakie chwasty chciałbyś wyplenić, gdybyś zasiadał w Radzie Języka Polskiego?
Trzeba wyrywać chwasty, ale pytanie, jaka powinna towarzyszyć temu kara. Kwestia ustalenia reguł.
Nie mówię, że od razu kara śmierci, ale…
Trzymałbym się akcentu na trzecią sylabę od końca. Uważam, że to pięknie brzmi melodycznie. Chodzi o to, by nie ulegać językowi ulicy, bo już zbyt wiele zaakceptowano. Z drugiej strony – nie powinniśmy powracać do formy: „Jak się pan czujesz”. Choć było to ładne.
Tak, jak trudno byłoby utrzymać stare, aktorskie „eł”.
Wciąż jest poprawne, ale umówmy się; gdyby ktoś tak przeczytał, to byłoby to śmieszne.
Przeszedłeś wszystkie ścieżki edukacji muzycznej. Grasz na klarnecie i saksofonie altowym. Jak muzyka wzbogaca Twoje życie?
Mam w życiu ogromne szczęście, bo wszystko co robię ma związek z kolejnymi, zawodowymi etapami. Grając na instrumencie dętym nauczyłem się oddychać z wykorzystaniem mięśnia przepony. Napisałem nawet pracę o problemach związanych z niewłaściwym oddychaniem. I jestem w przededniu napisania książki o przeponie, która jest problemem dla tych, którzy chcą być lektorami i zawodowymi mówcami.
Przepona jest na tyle ważna, że można o niej napisać książkę?
Tak, zwłaszcza z ćwiczeniami. Mam już zrobiony konspekt i oczywiście muszą znaleźć się w niej rysunki, bo nie wszystko można wyjaśnić słowem.
Mam wrażenie, że temat jest – przepraszam za wyrażenie – nieco śmierdzący dla tych, którzy napisali – skądinąd fantastyczne – książki o emisji głosu, bo we wszystkich książkach temat ogranicza się do swobodnego nabierania powietrza. Tak, żebyśmy poczuli, jak się nam dolne partie płuc wypełniają…
Tylko jak – do cholery – to zrobić? Opis jest fajny, super, ale w zawoalowany sposób namawia się czytelnika, żeby udał się do specjalisty. Dlatego stwierdziłem, że powinna powstać książka tłumacząca „łopatologicznie”. Pokazująca ćwiczenia podparte obrazkami. Dobrze byłoby ćwiczyć pod kontrolą, ale myślę, że każdy jest w stanie osiągnąć oddech z wykorzystaniem dolnej partii płuc. Przynajmniej go poczuć. A co dalej? Zobaczymy, ale po przeczytaniu będzie to do osiągnięcia. To moja misja.
Cieszę się, że możemy tę książkę już teraz zapowiedzieć.
Powiedziałem to świadomie, bo jestem tak zestresowany tą książką, tak mi na niej zależy, że nie jestem w stanie napisać wstępu. Konspekt jest, mam rozpisany każdy rozdział w najdrobniejszych szczegółach i składam tu oświadczenie, że muszę ruszyć!
Zdjęcia: Przemysław Strzałkowski / Polscylektorzy.pl
Asystent planu: Renata Strzałkowska
Brak komentarzy