Tytuł: Magdalena Kropidłowska - Chciałabym, żeby ktoś był po drugiej stronie
Autor: Przemysław Strzałkowski
Źródło: PolscyLektorzy.pl
Data publikacji: 29.01.2021
Cykl wywiadów BLIŻEJ MIKROFONU jest autorskim przedsięwzięciem portalu PolscyLektorzy.pl. Rozmawiamy z lektorami nie tylko o doświadczeniach zawodowych, ale też o tym, co ich osobiście ukształtowało, co ich porusza poza pracą. O sprawach, których nie znajdziecie w notkach encyklopedycznych. Choć oczywiście polecamy opracowane przez nas biografie w bazie SYLWETKI LEKTORÓW.
Przemysław Strzałkowski polscylektorzy.pl: Jakie masz najwcześniejsze wspomnienie związane z Gdańskiem?
Magdalena Kropidłowska: Gdy widzę stoczniowe dźwigi, przypomina mi się koncert Jeana-Michela Jarre'a. Oczywiście bywałam w Gdańsku wcześniej, ale pamiętam, że wtedy zakochałam się w tym mieście.
Byłam w liceum. Szliśmy kawałek na koncert w Stoczni, patrzyłam na mury i myślałam: „Tak, to jest moje miasto. Na studiach chcę mieszkać tylko w Gdańsku.”
I tu zaczynałaś zawodowo, jeszcze do tego wrócimy. Po wojnie większość mieszkańców Pomorza jest „skądś”, wiele rodzin ma własną historię osiedlenia na Ziemiach Odzyskanych. Jednak Kaszubi byli tu wcześniej. Czy opowiesz o korzeniach swojej rodziny?
Rodzina ze strony Mamy i Taty to autochtoni. Są z Pomorza, z okolic Sierakowic oraz Sulęczyna – około godziny jazdy od Gdańska, za Kartuzami. Powojenni przybysze przyjeżdżający z przysłowiowym jednym tobołkiem byli na ogół tak biedni, że nazywano ich „bosymi Antkami”. Nie znali języka kaszubskiego, co utrudniało komunikację. Dziś są rodziny, w których na przykład żona zna kaszubski, a mąż nie, i dlatego dzieci mówią już tylko po polsku.
Natomiast pierwszym językiem moim i brata był kaszubski. Polskiego nauczyliśmy się chyba… z telewizji (śmiech). Ale idąc do szkoły mówiliśmy już płynnie po polsku, bez żadnych problemów. W przeciwieństwie do moich rodziców, którzy ze względu na panujący wtedy w Polsce ustrój komunistyczny byli gnębieni za język kaszubski.
Wspominali różne przykre sytuacje. Dzieci się wyśmiewały, gdy pani w szkole zwróciła komuś uwagę, że użył słowa kaszubskiego zamiast polskiego. Znam też osobę, która miała uraz i nigdy się w szkole nie odzywała – bojąc się, że użyje złego słowa. Można było nawet zostać za to uderzonym przez nauczyciela.
Dlatego moje pokolenie już prawie nie mówi po kaszubsku. Jest bardzo mało tych, z którymi mogłabym swobodnie porozmawiać w języku naturalnym, wyniesionym z domu. Niektórzy uczą się teraz języka na nowo – napisano podręczniki, ustanowiono zasady ortografii i gramatyki. Kaszubski jest w szkole, dzieciaki piszą z niego maturę.
Zatem w stosunkowo krótkim czasie nastąpił przełom – nie tak dawno język polski bywał językiem obcym, a obecnie kaszubski jest zagrożony?
Tak. Dla pokolenia dziadków i rodziców był numerem jeden, a teraz dzieci często go nie znają.
Tradycja kaszubska dla mieszkańców innych części Polski może być zupełnie nieznana, a przez to ciekawa. Możliwości dbania o nią, podkreślania jej, pojawiły się chyba dopiero po PRL-u, w latach dziewięćdziesiątych?
Rzeczywiście, ale naprawdę większe możliwości – związane również z finansami – pojawiły się dopiero po wejściu Polski do Unii Europejskiej, która pielęgnuje mniejszości.
Powstała ustawa o mniejszościach narodowych i etnicznych i języku regionalnym, a za nią poszło finansowanie nauki języka oraz różnych działań związanych z krzewieniem kultury. To mocno wpłynęło na odrodzenie i rozwój kultury kaszubskiej.
Mówisz o odrodzeniu… Audio-podręczniki, materiały edukacyjne jak "Słówka jidą w główkã. Kaszubski na każdy dzień w roku" – które nagrywasz – służą popularyzowaniu języka, czy to wciąż akcja ratunkowa?
Myślę, że jedno i drugie. Język jest zagrożony i jeżeli nie będziemy go popularyzować, to transmisja międzypokoleniowa zaginie. Bo bardzo trudno nauczyć dziecko mówić w języku kaszubskim, jeśli mówi w nim tylko jedno z rodziców.
Również ja mam poczucie, że mój kaszubski jest dużo uboższy, niż język Babci; zna mnóstwo słów, idiomów i sformułowań, których mi bardzo brakuje. Mój język jest już spolszczonym kaszubskim. Nauczyć własne dzieci jest mi jeszcze trudniej, bo jestem jedyną osobą - poza dziadkami - która może to robić. A wchodzą w środowisko zupełnie tego języka pozbawione.
Zatem – tak, misja ratunkowa. To, co nagrywamy – ostatnio także bajki - we współpracy ze Zrzeszeniem Kaszubsko-Pomorskim, Radiem Gdańsk, z Biblioteką w Rumii i innymi instytucjami może pomóc dzieciakom osłuchać się z językiem.
Są różne inicjatywy. Kiedyś, gdy istniała CSB TV, brałam udział w nagraniu kaszubskiego dubbingu do „dorosłego” serialu. (CSB jest międzynarodowym skrótem; tak, jak PL oznacza Polskę, CSB to Kaszuby – przyp. red.). Telewizja działała przez kilka lat i robiła między innymi takie projekty, jak serial po kaszubsku. Bardzo wiele osób to oglądało!
W Radiu Gdańsk pracowałam przy codziennej, krótkiej audycji po kaszubsku, która istnieje od prawie trzydziestu lat. Dochodzi do tego niedzielny, godzinny magazyn o sprawach z regionu. Z tego co widzę, języka kaszubskiego jest w Radiu Gdańsk i przestrzeni publicznej coraz więcej.
W mojej miejscowości w sklepie Biedronka jest napisane „Witamy” po kaszubsku. (“Witómë” – przyp. red.). Zakłady pracy zaczynają przybierać kaszubskie nazwy. A z drugiej strony trzeba powiedzieć, że języka kaszubskiego wielu się wstydzi – że zna, że w nim mówi.
Gdy byłam nastolatką i jechaliśmy z Mamą na zakupy do Gdańska, przestrzegała zawsze: „Mówcie po polsku. Nie mówcie do mnie po kaszubsku, bo to wstyd”. Pamiętała doświadczenia ze szkoły, że to coś wstydliwego, że można zostać ukaranym.
Pozostałość po czasach napiętnowania za odmienność…
Tak. Już tego nie pamiętamy, bo nas nikt nie bił. A teraz kaszubski zaczyna kojarzyć się dobrze, nowocześnie. I jest wręcz odwrotnie: znajomość języka otwiera różne drzwi.
Gdy w Radiu Gdańsk jeździłam z mikrofonem po różnych miejscowościach i wiedziałam, że mogę się gdzieś odezwać po kaszubsku – to od razu skracało dystans. Rozmowa jest inna, bo „ona jest swoja”.
A czy język kaszubski jest monolitem? Czy tak samo mówią zajmujący się rolnictwem Kaszubi spod Kartuz – jak Twoi rodzice – i trudniący się rybołówstwem Kaszubi na Helu?
To są zupełnie różne języki (śmiech) i czasem trudno się porozumieć Kaszubom z północy nawet z tymi ze „środka”. Mają wiele innych określeń dotyczących ich fachu – czy też fachu dziadków – a my związanych z ziemią. Bywa, że śmiejemy się z tych nieporozumień.
No tak, rybak może mieć tyle określeń na stany morza, ile Eskimos na rodzaje śniegu (śmiech). Przejdźmy do lektorstwa…
Mogę nawet płynnie przejść od języka kaszubskiego do lektorstwa (śmiech), bo właśnie kaszubski otworzył mi drogę do tej pracy.
Na drugim roku studiów wylądowałam na zajęciach ze specjalności radiowej u pana Dominika Sowy w Radiu Gdańsk, który szukał kogoś, kto mówi po kaszubsku, chciałby latać z mikrofonem i zbierać informacje z regionu. Chyba nie liczył na odzew, ale okazało się, że tak – jestem! Zaczęłam pracować i z czasem pojawiły się pierwsze – związane z radiem - rzeczy lektorskie. Potem zaczęłam szukać klientów i zleceń na własną rękę.
Zatem Twoja droga do lektorstwa wiodła przez radio i wnioskuję, że ominęło Cię legendarne parzenie kawy…
Nie ominęło mnie robienie sond ulicznych i bieganie z mikrofonem po imprezach, ale wspominam ten czas wspaniale. Poznałam mnóstwo ludzi i miast, zjeździłam całe Kaszuby wszerz i wzdłuż, nauczyłam się pracować pod presją czasu… I - w jakimś sensie – na własny rachunek, bo jeżeli coś musiało być zrobione na piętnastą, to musiało, choćby urwało mi nogę! Taka jest specyfika pracy w radiu.
Skoro już mowa o pracy na własną rękę – jesteś przedstawicielką pokolenia, które zaczęło i pracuje głównie we własnym, domowym studio. Takie przygotowanie łagodzi skutki lockdown’u, czy coś się jednak zmieniło?
Covid i lockdown i nie wpłynęły szczególnie na system mojej pracy, ponieważ od początku nagrywałam w domu. Być może na strukturę zleceń; przez jakiś czas było mniej reklamowych, a więcej różnych szkoleń, bo ludzie nie mogą się spotykać na prawdziwych.
Masz – jak wiele innych koleżanek po fachu – małe dzieci. Jak organizujesz dzień? Widziałem w reklamie pewnego producenta kabin lektorskich idylliczny obrazek: w przestronnym salonie stoi przeszklona kabina, w niej przy lampce nagrywa uśmiechnięta mama, a na dywanie dziecko bawi się grzecznie i cichutko klockami. Tak sielankowo to wygląda?
I dziecko bawi się tak przez osiem godzin (śmiech). Absolutnie nie. Dzieciaków nie ma w domu, gdy pracuję, bo wtedy praca nie byłaby możliwa. Z tego powodu nie pracuję też w weekendy.
Mam element „wyjścia z domu”. Mówi się, że dla higieny pracy ważny jest moment jej rozpoczęcia i zakończenia. Rano zawożę dzieci do przedszkola albo do niani, potem wracam do domu – ale już na inne piętro, dzięki czemu rozdzielają się strefy życia i pracy - siadam przed komputerem i działam. A po skończonej pracy odbieram dzieciaki i… już mam dom.
Technologia uwolniła nas od konieczności fizycznego bycia w danym miejscu. Można być lektorką i nie mieszkać w dużym mieście.
Internet na to pozwala, ale bardzo mi brakuje kontaktu z ludźmi. Kontaktu z realizatorami dźwięku, z reżyserami. Chciałabym, żeby ktoś był po drugiej stronie i mówił mi, jak mogłabym to zrobić lepiej.
Zazdroszczę wszystkim, którzy mogą mieć takie doświadczenia – mieszkają w Warszawie czy innym centrum świata, bywają w studiach i mają przy pracy relację z innym lektorem, z realizatorem. To jest coś wspaniałego.
Ale rzeczywiście; technologia, internet, prąd (śmiech) umożliwiają pracę zdalną, nawet z moich Sierakowic. Tak naprawdę dla całego świata, bo zdarzają się też klienci z zagranicy.
Mam piękne warunki do pracy – ciszę na obrzeżu miejscowości, z jednej strony las, z drugiej strony pole. Pamiętam takie motto z Dziennika Bałtyckiego: „Żyj lokalnie, myśl globalnie”. Internet to umożliwia. Żyć w małym skrawku świata – nigdzie, a pracować – wszędzie.
Kilkadziesiąt lat temu – u progu nastania internetu – to był kompletny futuryzm.
Kiedyś w okolicy zdarzyła się awaria i nie mogłam w żaden sposób połączyć się z siecią. Ktoś wtedy powiedział: „Wystarczy brak internetu, a praca już nie istnieje”.
Drugi aspekt, który dotyka teraz wielu osób, to brak ludzi na co dzień, brak kontaktu z kolegami z pracy. Bardzo chciałabym móc pogadać z kimś fizycznie obecnym, wymienić doświadczenia, wypić kawę w firmowej kuchni…
Żyjemy rzeczywiście w pewnym rozdwojeniu. Ale też ze względu na pandemię mnóstwo ludzi nagle chce być lektorami. Zawód jawi się jako atrakcyjny przez możliwość pracy w domu. Zdalnie nagrywasz bardzo dużo, między innymi dla Mikrofoniki. Co powiedziałabyś ludziom marzącym o tym fachu?
Praca w domu ma swoje blaski i cienie. Można powiedzieć, że pracując w domu jest się jego więźniem. Ale jest to również wygodne i w każdej chwili można zareagować na zlecenie.
Ochotnikom powiedziałabym, żeby uzbroili się w cierpliwość. I żeby się nie poddawali – jeżeli bardzo tego chcą. Bo od czasu, kiedy zaczęłam coś w tym kierunku robić, do czasu, kiedy mogłam stwierdzić, że jest to moje jedyne zajęcie w życiu zawodowym – minęło kilka dobrych lat. Pięć? I przez te lata odbijałam się od codziennego „nie”. Nie chcemy, dziękujemy… „Tak” zdarzało się rzadko. Trzeba się przygotować na długie odrzucanie. A potem… nie wiem, co się stało – i udało się (śmiech).
Czyli nie zarabia się szybko i łatwo.
Być może ktoś tak miał, ale nie mogę tego powiedzieć o sobie. Trwało kilka lat, zanim zaczęłam zarabiać tyle, żeby móc się utrzymać.
Można rzec, że rozmawiamy w historycznym miejscu – pięknym, choć deszczowym Gdańsku – i w historycznym momencie. Podręczniki będą kiedyś wspominać, że druga fala pandemii szalała w najlepsze. Ale koronawirus kiedyś się skończy. Proszę, rozwiń zdanie: - Gdy pandemia minie, chciałabym…
…polecieć samolotem (śmiech). W jakieś ciepłe miejsce, choćby na dwa dni.
Zdjęcia: Przemysław Strzałkowski / PolscyLektorzy.pl
Asystent planu: Renata Różycka
Brak komentarzy