Tytuł: Bliżej mikrofonu: Paweł Wódczyński - Poszedłem w formy alternatywne
Autor: Przemysław Strzałkowski
Źródło: PolscyLektorzy.pl
Data publikacji: 29.07.2021
Cykl wywiadów BLIŻEJ MIKROFONU jest przedsięwzięciem portalu PolscyLektorzy.pl. Rozmawiamy z lektorami nie tylko o doświadczeniach zawodowych, ale też o tym, co ich osobiście ukształtowało, co ich porusza poza pracą. O sprawach, których nie znajdziecie w notkach encyklopedycznych. Choć oczywiście polecamy opracowane przez nas biografie w bazie SYLWETKI LEKTORÓW.
Przemysław Strzałkowski polscylektorzy.pl: Zacząłeś rozsądnie - od technikum gastronomicznego. A potem zaczęły się jakieś fanaberie: zdawanie na PWST, ukończenie Kulturoznawstwa, teraz promujesz czytelnictwo… Co poszło nie tak? Przecież mogłeś robić biznes.
Paweł Wódczyński: No widzisz, nic się nie zgadza (śmiech). Zapędy gastronomiczne miałem już od dziecka. Lubiłem gotować, piec… W wieku dziewięciu lat upiekłem pierwsze ciasto i dom nie spłonął. Zatem ciągnęło mnie w tę stronę, ale zarazem dwutorowo pojawił się teatr, jakieś kółka teatralne. I z uporem maniaka nastawiłem się na zdawanie do szkoły teatralnej. Mój ojciec do końca w to nie wierzył, więc przekonywał: „Idź do technikum! Będziesz miał zawód, a jak ci z teatrem nie pójdzie…” W domyśle – pewnie nie.
I teatr wyleci Ci z głowy.
Tym bardziej, że mieszkaliśmy na koszalińskim Przylesiu i za oknem była Politechnika. Liczył więc na to, że może Polibuda. Mimo wszystko kończąc technikum gastronomiczne zdawałem do szkoły teatralnej. Raz, drugi, trzeci… nie pamiętam, ile razy. Po pierwszym nie zdanym egzaminie przyjechałem do Poznania i - żeby nie stracić roku – poszedłem na Kulturoznawstwo.
Jednak scena zajmuje ważne miejsce w Twoim życiu. Współpracujesz z kilkoma teatrami.
Tak. Z powodu pandemii zostało to bardzo ograniczone, ale odkąd przyjechałem do Poznania – w tym roku mija piętnaście lat – zacząłem współpracę ze Studiem Teatralnym PRÓBY, które mieściło się w Centrum Kultury Zamek. Prowadzący przez lata studio reżyser Bogdan Żyłkowski bardzo ukształtował moją wrażliwość na słowo i teatr.
Przy okazji Studia PRÓBY pojawił się teatr dla najmłodszych Atofri, w którym wszystko jest na bazie ruchu i dźwięku. Gramy spektakle dla tak zwanych naj-najów, czyli dzieci od zera do czterech-pięciu lat. To fantastyczna praca. I uniwersalna; miałem przyjemność dwukrotnie pojechać z Atofri na tournée do Chin. Grając dla chińskich dzieci zauważyłem, jak niesamowite jest to, że wszystko można przełożyć na inną kulturę. Dzieci na całym świecie bawią się piłką, w chowanego i w ciuchcię. Po chwili miałem nawet wrażenie, że zaczynam rozumieć chiński (śmiech), bo krzyczały w takich momentach, w których krzyczą też polskie dzieci: „Uważaj!”, „Odwróć się!”, „Zostaw go!” Okazują żywo emocje; w pierwszych chwilach spektaklu śpimy, a potem budzimy się, ziewamy, rozciągamy… a publiczność szaleje! Śmieją się, aż bańki z nosa lecą! Myślę sobie: „Na pewno coś się stało.” Nie – okazuje się, że przebudzenie Europejczyka jest dla nich bardzo śmieszne.
Doprawdy, boki zrywać (śmiech). Co ciekawe: wygląda na to, że w Poznaniu – mimo, że miasto wydaje się mieć charakter raczej biznesowy – kulturalnie sporo się dzieje.
Od lat odbywa się Festiwal Malta, z Poznania pochodzi też wiele teatrów alternatywnych, chociażby Teatr 8 Dnia. To chyba pierwszy taki teatr, który powstał jeszcze w czasach komunistycznych. Siłą rzeczy poszedłem w formy alternatywne. Zresztą to, że nie dostałem się do szkoły teatralnej, w żaden sposób nie ograniczyło moich planów. Tak sobie postanowiłem. Idę swoją drogą.
Czyli obchodzisz system i wchodzisz oknem.
Tym bardziej, że nie ma już twardego kanonu: jeżeli nie skończyłeś szkoły teatralnej – to nie jesteś aktorem, koniec, kropka. W Polsce jeszcze nie zatrudni cię żaden teatr państwowy, ale w innych krajach Unii Europejskiej czy w Stanach Zjednoczonych nie ma to znaczenia.
Wydaje mi się, że dla widza nie jest ważne, czy pani albo pan na scenie ma dyplom. Jeżeli jest prawdziwy i dobry – kupuje go. To działa w dwie strony; bywają fantastyczni amatorzy i beznadziejni zawodowcy.
Całkiem podobnie, jak w lektorstwie. Odkąd powstał w Polsce wolny rynek, nie trzeba mieć papieru upoważniającego do uprawiania zawodu. A co przyciągnęło Cię do mikrofonu?
Istniał kiedyś portal „Łyk wiedzy”. Kolega pracujący wówczas w poznańskim RMF szukał ludzi do nagrywania fragmentów lektur szkolnych…
Nomen omen.
…i można powiedzieć, że robił pierwsze podcasty. Chodziło o to, by dzieciaki mogły przed sprawdzianem posłuchać około 15-minutowych streszczeń i odświeżyć wiedzę.
Mój ojciec pracuje w Polskim Radiu Koszalin. Nie jest dziennikarzem, nie pracuje z mikrofonem, ale radio towarzyszyło mi od dziecka. I chyba podskórnie myślałem o pójściu w tę stronę.
Nagrywanie pojawiło się w Poznaniu, na początku, a potem była długa przerwa. Przez osiem lat jeździłem z teatrem i pod koniec, gdy myślałem już o rezygnacji, coraz częściej słyszałem typowe teksty: „Masz fajny głos, powinieneś coś z tym zrobić.”
„Masz głos jak Czubówna!”
Tak, tak... (śmiech). Nie wierzyłem w siebie i nie sądziłem, że się uda. Znajomi mogą sobie tak mówić, bo może po prostu są mili. Jednak chciałem to usłyszeć od zawodowca. I pojechałem do warszawskiej Akademii Telewizyjnej na konsultacje lektorskie u pani Bożeny Targosz.
Nasza redakcja otrzymuje mnóstwo maili z pytaniami o kursy lektorskie. Co przyniosły Ci takie warsztaty?
Utwierdziły mnie w przekonaniu, że warto iść w tym kierunku. Usłyszałem dużo miłych słów od osoby, która – myślę - była szczera, bo nie zależało jej na tym, żeby mi słodzić. Zatem stwierdziłem: „OK, idę w to!” Kupiłem mikrofon, zacząłem budować kabinę lektorską.
Zazębiło się to ze spotkaniem mojego idola Jana Peszka i odważyłem się poprosić o ocenę moich próbek. Mistrz jest człowiekiem raczej mało „technicznym” – nie ma komputera, nie ma maila – więc musiałem wysłać pocztą płytę. Odsłuchał ją w samochodzie i… również usłyszałem słowa zachęty.
Pomyślałem: „Dobra, a teraz do pracy.” Nie, że jestem super – wręcz odwrotnie, biorę się za to na poważnie i pracuję, pracuję, pracuję… do dzisiaj. I pewnie do końca życia, bo dobrze wiemy, że nie można przestać ćwiczyć.
To szczęście, móc usiąść ramię w ramię ze swoim idolem. Widziałem Twoje zdjęcie z Janem Peszkiem, które wisi w siedzibie Fundacji. Właśnie - Fundacja Słowo i Kropka działa już czwarty rok. Czy zakładając ją wiedzieliście od razu, że będziecie się zajmować lekturami i propagowaniem czytelnictwa?
Lekturami – nie. Proces poszukiwań ruszył, gdy zaczęliśmy zdalne nagrywanie. Myślę, że wciąż szukamy swoich dróg. Wyklarowało się to głównie przez lektury szkolne, które rynek weryfikuje poprzez prawa autorskie. Bierzemy na warsztat to, co możemy. Bywa też, że literatura jest nieciekawa lub nieaktualna, a niektóre starsze utwory są rasistowskie lub szowinistyczne.
Już niezbyt wypada, by rozpowszechniać wierszyk „Murzynek Bambo”…
Chociażby (śmiech). Są też stereotypy, które dzieci chłoną, ale niekoniecznie należy im wmawiać, że wilk jest zły i koniec. Wydaje mi się, że w dłuższej perspektywie to nie jest w porządku, bo wszystkie zwierzęta są potrzebne.
Na początku wiedzieliśmy, że chcemy nagrywać. Nie mieliśmy jeszcze siedziby i studia, nagrywaliśmy w kabinie w moim mieszkaniu. Były to legendy wielkopolskie, kłodzkie, które nie miały wcześniej żadnej formy elektronicznej. I może wrócimy do pomysłu, by nagrywać legendy regionalne, bo każdy region ma baśnie i opowiadania leżące w bibliotece lub muzeum, a warto je pokazać i zachęcić do inicjatywy dzieciaki. Może nagrywałyby same?
Chcielibyśmy, by projekt Nasze Czytanie paradoksalnie przybliżał do własnego czytania, stawał się czytaniem wspólnym.
Projekt Nasze Czytanie – Lektury Szkolne działa głównie zdalnie?
Powstał tuż przed pandemią, więc wstrzeliliśmy się idealnie. Pragnęliśmy wyjść poza Poznań. Miałem wrażenie, że wyczerpaliśmy tutejsze możliwości. Kogo można było zaprosić, ściągnąć fizycznie do naszego studia – tego zaprosiliśmy. Można oczywiście „polować” na tych, którzy przyjeżdżają do Poznania na jakiś występ. I to się niejednokrotnie udało, ale stwierdziliśmy, że taka forma jest ograniczona.
W styczniu zaczęliśmy nagrywać pierwszą lekturę – „Dr Dolittle” – i wkrótce przyszła pandemia. Uziemiła w domu mnóstwo osób i nadszedł sprzyjający moment, żeby nagrywać zdalnie lektury szkolne.
Do dziś robimy to symultanicznie; dostajemy gotowe materiały, a w międzyczasie ktoś przychodzi także do naszego studia. Obecnie nagrywamy stacjonarnie trzy lektury, które pójdą w świat.
Na waszych pamiątkowych zdjęciach jest Krystyna Prońko, czy najsłynniejszy listonosz w Polsce – Zenon Laskowik. Widać, że macie szeroką formułę i nagrywają nie tylko lektorzy i aktorzy.
Tak. Mieliśmy kiedyś warsztaty „Seniorze usłysz i nagraj swój głos”, na które przyszły odświętnie ubrane, starsze panie. Bardzo przejęte, w białych, koronkowych bluzeczkach, jakby szły do kościoła. Dostały teksty legend wielkopolskich i w oczekiwaniu na nagranie – oglądając zdjęcia – stwierdziły, że to fajne miejsce, jeśli „my tutaj jesteśmy, i pani Prońko, i pan Knapik tu jest”. I wszyscy możemy robić to samo, czytanie jest dla wszystkich.
Oczywiście profesjonalne czytanie jest dla zawodowców, ale miło, jeśli dziecko może cieszyć się tym, że mama nagrała mu bajkę. Dzieci słuchają nas, patrzą i naśladują. I jeśli nagrał bajkę tata, który jest strażakiem lub pilotem, to nieważne, czy ona mu wyszła dobrze czy mniej dobrze – sądzę, że ten tata buduje nowy rodzaj bohatera.
To również ogromna radość, gdy osoba żyjąca z czytania poświęca swój czas i nagrywa lektury szkolne za darmo. Dobrze wiemy, że to kawał roboty – nagrać dwadzieścia stron, wyczyścić… bo tacy jesteśmy wygodni, że chcemy mieć czysty materiał (śmiech). I nie musimy prosić – ostatnio dostaję od Tomasza Knapika wiadomość w stylu: „Nie chciałbym się narzucać, ale dawno dla was nie nagrywałem”.
Ogromnie miłe.
Niesamowicie miłe. My już nie chcemy go nadmiernie wykorzystywać i nie piszemy, ale to ujmujące, że sam się przypomina. Wydaje mi się, że ludzie nam zaufali – że robimy dobrą robotę, że tego gdzieś pokątnie nie sprzedajemy, że nie robimy na tym pieniędzy. Mamy misję i ludzie to czują.
A jak można was wspierać finansowo?
Można to zrobić poprzez Patronite. Mamy też „cichych” sponsorów, którzy nie chcą nic w zamian. Nie jest żadną tajemnicą, że Fundacja od początku cierpi na braki finansowe. Mówiąc półżartem – czasami mam poczucie, że to, co robimy, nie jest nikomu potrzebne w czasach, gdy kultura i dbanie o słowo jest archaizmem, przylepionym do profesora Bralczyka czy profesora Miodka.
Zatem zdarzają się chwile zwątpienia…
Czasem tak, ale mimo wszystko wierzę, że nasze działanie ma sens. Bywa, że efekty nie przychodzą od razu albo nie są fizycznie zauważalne, namacalne. A czasem wystarczy jedno miłe słowo. I cztery lata temu nie pomyślałbym, że Tomasz Knapik może napisać z przypomnieniem o chęci udziału w kolejnym nagraniu, że do tego może dojść!
Gdy patrzę na to, co udało nam się zrobić przez cztery lata – a tak naprawdę trzy, bo przez pierwszy rok istnienia Fundacji dopiero wykluwaliśmy się z jajka – myślę, że nie zgubimy kierunku. Udało nam się zdobyć dofinansowanie na kilka napisanych projektów, słuchowiska i warsztaty.
Kto zapisuje się na warsztaty „Usłysz i nagraj swój głos”?
W zasadzie niewielu ludzi przychodzi z myślą o fachu lektorskim. Wiele osób czynnie pracuje głosem i chce popracować nad emisją; na przykład przewodnik oprowadzający po Poznaniu wycieczki, instruktorka prowadząca zajęcia z jogi, nauczyciele, autorzy podcastów.
Oczywiście zainteresowane są również osoby, które chciałyby pracować w dubbingu. Wtedy mówię, że to niestety nie tutaj, że to zupełnie inna branża (śmiech). Byliśmy na dobrej fali… i niestety przyszła pandemia. Ostatnio po roku znów odbyły się warsztaty, więc mam nadzieję, że będziemy je kontynuować.
Poza szlachetną działalnością robisz również to, co inni lektorzy, czyli nagrywasz dla chleba. Pochwal się sukcesami, pochwal.
Nie mam tak naprawdę dużo sukcesów, jeśli chodzi o pracę lektora…
Dziękujemy, cięcie! (śmiech)
„No to po co nas tu ściągasz?!” (śmiech). Dobrze; ostatni projekt, z którego jestem dumny, to Panorama Racławicka. Po niespełna 35 latach został zrobiony remont i przy okazji pojawiła się potrzeba zmiany lektora, który oprowadza turystów poprzez narrację w słuchawkach.
Wygrałem casting, zostałem wybrany przez szanowne grono i teraz pewnie ja przez kolejne 40 lat będę oprowadzał po Panoramie Racławickiej, w której sam jeszcze nie byłem (śmiech).
Pamiętajcie, drogie dzieci, które czytacie ten wywiad za 20 lat, że po Panoramie Racławickiej oprowadza Paweł Wódczyński!
O Panoramie wiem już wszystko (śmiech), bo nagrałem dziesięć różnych form narracji.
PolscyLektorzy życzą udanych zbiorów również w komercyjnym ogródku!
Dziękuję bardzo.
Zdjęcia: Przemysław Strzałkowski / PolscyLektorzy.pl
Asystent planu: Renata Różycka
Brak komentarzy