Tytuł: Tomasz Knapik - Do tego dochodzi się latami
Autor: Przemysław Strzałkowski
Źródło: PolscyLektorzy.pl
Data publikacji: 23.04.2019
Cykl wywiadów BLIŻEJ MIKROFONU jest autorskim przedsięwzięciem portalu PolscyLektorzy.pl. Rozmawiamy z lektorami nie tylko o doświadczeniach zawodowych, ale też o tym, co ich osobiście ukształtowało, co ich porusza poza pracą. O sprawach, których nie znajdziecie w notkach encyklopedycznych. Choć oczywiście polecamy opracowane przez nas biografie w bazie SYLWETKI LEKTORÓW.
Przemysław Strzałkowski polscylektorzy.pl: Czy pierwsze w życiu pieniądze zarobił Pan głosem?
Tomasz Knapik: Chyba w inny sposób, pośrednio głosem. O ile pamiętam udzielałem korepetycji. Byłem zawsze „techniczny”, więc już w szkole, przed maturą, uczyłem co bardziej tępe osoby matematyki. A później – w czasie studiów – zdarzało mi się prowadzić kogoś do matury. W tamtych czasach było siedmiu kandydatów na jedno miejsce na Politechnice...
Jesteśmy nad morzem, w drugim dniu 5 Ogólnopolskiego Spotkania Lektorów. A gdzie Pan najchętniej odpoczywa? Właśnie nad morzem?
Nad morzem tak, ale nad ciepłym. Jestem ciepłolubny. Grecja, a ostatnio dalej - Tajlandia, Singapur, różne ciekawe miejsca. W zasadzie byłem wszędzie oprócz Australii, jakoś mnie tam nie zaniosło. Raczej lubię ciepło, o! (śmiech)
Skoro mówimy o początkach i miejscach. Urodził się Pan w Warszawie i jest warszawianinem... do jakich tamtejszych miejsc ma Pan sentyment?
Wychowywałem się – tak, jak niektórzy mężowie stanu – na Żoliborzu. Mieszkałem na Generała Zajączka, pamiętam, że wtedy jeszcze aż do dworca Warszawa Gdańska były chaszcze i krzaki. Dziś jest tam kino „Elektronik”, wille… Na przykład zupełnie nie znam Pragi. A Żoliborz znam najlepiej, to było moje miejsce dzieciństwa. Tam miałem i mam do tej pory przyjaciół. Chodziłem do jednej klasy z Maćkiem Zembatym, z mecenasem Kondrackim, który teraz opowiada mądre rzeczy w telewizji. Zmieniłem kilka szkół. Wtedy chodziło się do szkoły podstawowej do siódmej klasy włącznie, później do liceum do jedenastej, matura... Chodziłem najpierw na „daleki Żoliborz”, bo tak mnie przyjęli. Później do szkoły średniej TPD przy Felińskiego. Do przedszkola też chodziłem na Żoliborzu.
Czyli zmiany szkół nie były karą za złe sprawowanie? (śmiech)
No nie, nie wyrzucali mnie (śmiech). Wynikało to z tzw. rejonizacji. Zmieniłem, bo zwolniło się miejsce i do szkoły miałem już bliżej. Nie było zwyczaju, by rodzice odwozili do szkoły. Takie czasy.
Czasy się zmieniają, kiedyś wyprawa do Warszawy to było coś, rodzaj szpanu. Pana czasy szkolne to lata powojenne…
Tak, urodziłem się pod koniec wojny, w czterdziestym trzecim, więc jako niemowlę przeżyłem już Powstanie. Moja rodzina była już od dwóch pokoleń w Warszawie, grób na Powązkach to pochówek nawet z początku XIX wieku.
Ja tego osobiście nie odczuwam, ale w tej chwili narzeka się na problem tzw. „słoików”. Ludzi, którzy są spoza Warszawy, pracują w licznych korporacjach, wynajmują lub kupili mieszkanie i jeżdżą co weekend do rodziców po wałówkę. Tyle się zmieniło.
Wygrałem casting na zapowiedzi w warszawskich tramwajach i autobusach. I okazało się, że grając komunikaty nie znam połowy ulic, mimo, że jestem z Warszawy. Ale też dotyczy to nowych ulic, są ich całe serie. Na przykład na południu miasta ulice od ptaków: Puszczyka, Sójki, Bogatki... skąd mam wiedzieć, powstają nowe osiedla i ich nie znam.
Gdy mój znakomity kolega i chyba najstarszy lektor Ksawery Jasieński czytał linie metra, natknęli się na Plac Wilsona. Otóż okazuje się, że prezydent Wilson [Łilson] pierwszy uznał niepodległość Polski i my – wdzięczni – nazwaliśmy plac: Wilsona. Z tym, że to było w okresie międzywojennym, więc nikt nie znał angielskiego. Arystokracja znała francuski i niemiecki, a angielskiego nie. W związku z tym był to plac „Wilsona”, nikt nie wiedział, że wymawia się „Łilson”. Moja babcia mówiła Plac „Wilsona”, mimo, że już za mojego dzieciństwa był nazwany Placem Komuny Paryskiej.
Ktoś z MZA powiedział, że to się czyta „Łilsona”. A Ksawery - który jest człowiekiem upartym - powiedział, że tak nie przeczyta, bo dla niego jest to Plac „Wilsona”. I musieli ustąpić...
Zresztą są spolszczenia, bo nikt nie powie przecież ulica „Łoszingtona”, chociaż powinien, a jest „Waszyngtona”. Dziś wypada angielski znać i na ogół młodzież w stopniu komunikatywnym zna ten język, z zasadami wymowy włącznie. Natomiast tylko w Polsce – to się zaczęło jeszcze od kobiecych pończoch – mówi się „nylon”. Anglicy i reszta świata mówią „najlon”. U nas powiedziało się „nylonowe” i tak zostało, teraz jest nylon, stylon, gabardina.
Będąc w Szwecji przekonałem się, że jeśli Szwed nie rozmawia po angielsku, jest matołem. Chyba, że to stary Szwed, ale wtedy zna niemiecki. Sprzedawczyni w sklepie na prowincji gada po angielsku, dzieci w przedszkolu gadają… Oczywiście, to jest prosty angielski. I na przykład nie potrafią wymówić „maj dżob”, tylko „maj job” – ale dobra, rozumiem, że to jest „praca”.
Przy okazji, jeśli chodzi o zapożyczenia językowe - czy są jakieś, które Pana drażnią? Posłużę się przykładem. Ostatnio zrodził się potworek językowy: „lektoring”. Idąc tym tropem mówmy też „aktoring”.
Mam już „mięszane” uczucia. Też jestem purystą językowym i nie lubię, gdy ktoś kaleczy. A jak słyszę po raz któryś, że polityk mówi „półtorej miesiąca” czy „wziąść”... no, to zachwycony nie jestem. Ale dobra, język się zmienia. Są rzeczy rzeczywiście użyte bez sensu, typu „non-stop shop”, przy czym napisano „czynne od 9 do 18”.
Z drugiej strony – był już taki okres, kiedy staraliśmy się zastępować wszystkie wyrazy w polskiej mowie. Łącznie z techniką, której - będąc wykładowcą Politechniki - miałem okazję trochę liznąć. W elektrotechnice była „oporność”, a dziś mówi się już „rezystancja”. Była „zawada”, a dziś „impedancja”. Mało tego, w kodeksie drogowym były reflektory główne „najaśnice”… No, ładnie. Że nie wspomnę o krawacie jako „zwisie męskim”. Starano się wtedy dać polskie nazwy.
Ponoć jeszcze ciekawiej jest w języku japońskim, który w ogóle nie dorobił się słownictwa technicznego. Podobno na śrubę należałoby powiedzieć, że jest to „grubszy bambus z cienkim bambusem nawiniętym naokoło w kierunku prawoskrętnym”, jakoś tak.
Trochę się muszą nagadać...
Tak (śmiech). Do nas język techniczny szedł z Zachodu. No, w szkole to ja byłem „piekielny Tomuś”. Pamiętam pana od ZPT, nazwijmy to „robót ręcznych”, który dążył do polskiego nazewnictwa i karał śmiercią lub kalectwem słowo „mutra”. – Jest nakrętka i śruba, a mutra jest z niemieckiego!
A dlaczego „piekielny Tomuś”?
Bo zwróciłem panu profesorowi uwagę, że „śruba” nie jest rdzennym, polskim słowem, tylko spolszczeniem niemieckiego słowa „schraube” (śmiech). - Niemożliwe!
Oczywiście miewałem obniżony stopień ze sprawowania za różne niesubordynacje, ale to były po prostu wygłupy. Kiedyś uruchomiłem traktor, który stał pod szkołą. To był wielki Ursus z gruszką żarową do podgrzewania. Chodził długo, więc był nagrzany, a mechanik poszedł na piwo. Z kolegą założyliśmy korbę, odpaliliśmy i daliśmy chodu, a on sobie pykał. Była draka…
Widoczne ciągoty techniczne… (śmiech). Wspomniał Pan o Szwecji. Ponoć zdarzyło się Panu pracować w szwedzkim browarze?
Dokładnie tak. Byłem wtedy młodym pracownikiem naukowym, był jakiś rok 69… może 70. Wtedy wyjeżdżały tam do pracy rzesze Polaków i wszyscy mieli jakieś lewe, białe legitymacje studenckie. Szło się do Związku Studentów Polskich i wydawali to hurtem, nie patrząc komu. Szwedzi mogli legalnie zatrudniać studentów w czasie wakacji. Ale zmiarkowali się w końcu, że za dużo tych studentów. I zaczęli wymagać legitymacji… czarnych. Gdy ja się pojawiłem, na szczęście miałem legitymację służbową starszego asystenta Politechniki Warszawskiej i się załapałem. Skierowali mnie akurat do browaru. Ale to nic nie znaczyło, bo po pierwsze: mieli tam pięć gatunków piwa, ale tylko jedno było takie „nasze”, pięcioprocentowe. Pozostałe były bardzo lekkie. Po drugie: bardzo pilnowali i nikt nie pił. Natomiast na weekend można było kupić cztery zgrzewki piwa na zasadzie loteryjnej – raz dostało się cienkie piwo, a raz najmocniejsze – za jakieś psie pieniądze, chyba dwadzieścia koron. To były puszki wybrakowane; wgięte, przeważone czy niedoważone.
Moje pierwsze zetknięcie z kapitalizmem i takimi zarobkami było bardzo pouczające, parę rzeczy mnie strasznie dziwiło. Na przykład to, że nie mieli sprzątaczek na etacie, tylko przyjeżdżała ekipa sprzątająca z firmy zewnętrznej. Siedziałem do końca wakacji i uzbierałem kupę forsy, bo byliśmy traktowani jak normalni pracownicy.
Zaliczył Pan w lektorskiej karierze kilka epok technologicznych. Od czytania w telewizji na żywo, przez erę VHS po cyfrę. W której pracowało się najlepiej?
Jestem strasznie stary i chodzi nie tylko o środki przekazu. Każdy z nas to przeżył – pamiętam, że na podanie o pierwszy telefon stacjonarny dostałem odpowiedź, że dostanę za dwadzieścia lat. Za moich czasów telefon to był nieprawdopodobny przywilej. A potem jako jeden z pierwszych miałem komórkę. Kto mógł kiedyś pomyśleć, że telewizor będzie wisiał na ścianie, gdy „Rubin” czy „Wisła” miały 70 centymetrów głębokości.
Pierwsze czytania były „na żywca”. Film leciał z tzw. telekina, czyli skrzyżowania projektora z kamerą. I wydaje mi się, że wtedy praca lektora była najbardziej romantyczna. Bo wszystko, co się powiedziało szło w naród i chodzą dziś legendy o różnych „sypkach”. Każdy je miał. Później, gdy zaczęto nagrywać, zdarzało się jeszcze bardzo dużo sypek w programach, które z założenia szły trochę „na żywioł”. Czytałem Teleexpress, ale raczej mało, natomiast był Telewizyjny Kurier Warszawski. Dziś rozrósł się do lokalnej TVP3. Też robiony na żywca; przychodził lektor, zapoznawał się z tekstem – albo i nie – siadał i czytał. Sam miałem kilkanaście wpadek, a koledzy mieli naprawdę grube sypy. Słabym ogniwem była instytucja maszynistki. Redaktor bazgrał, dawał jej tekst, a maszynistka nie musi się na wszystkim znać i na tym styku zdarzały się różne rzeczy. Jeden z kolegów przeczytał: „Mam na myśli dzieci artystyczne”. Oczywiście maszynistka zmieniła słowo „autystyczne”. Ten sam kolega miał: „Był to słynny Marsz Mołotowa”. A ja sam oznajmiłem słuchaczom, że „na rogu Nowego Światu i Marszałkowskiej wykoleił się tramwaj”. Ktoś to napisał, ktoś adiustował, a ja przeczytałem. I przyszedł list od słuchacza, że według niego Marszałkowska w żadnym punkcie nie krzyżuje się z Nowym Światem, albowiem są to ulice równoległe.
Przedłużeniem wpadek była wielka impreza filmowa „Konfrontacje”. Czytałem chyba już drugie, czytali też Tadzio Sznuk, Suzin… Pierwsze szły w kinach „Moskwa” i „Skarpa”, tych kin już nie ma. Wtedy – za głębokiej komuny – w telewizji wyświetlano filmy bułgarskie, rumuńskie, ze szczególnym uwzględnieniem filmów bratnich republik radzieckich. Od czasu do czasu, w sobotę, puszczano film amerykański typu western. I na „Konfrontacjach” zachłysnęliśmy się, nagle mogliśmy obejrzeć kino światowe. Ludzie stali dwa dni po karnety. Czytałem co roku, już do końca. Czytało się na żywca w warunkach bojowych… W telewizji były dwa monitory i dwa mikrofony, gdyby jeden wysiadł. A w kinie była buda zbita z desek i wyłożona kartonami od jajek, mikrofon, lampka. Słychać było projektor i przewracane kartki, bo nie było „zwieracza”. Tu wyjaśniam, że nie mam na myśli żadnych zwieraczy moczopłciowych, a wyłącznik mikrofonu. To guziczek, dzięki któremu mogę odchrząknąć.
Na „Konfrontacjach” były naprawdę grube wpadki. Świętej pamięci Jurek Rosołowski czytał film „Xala”, czyli „Niemoc” (reżyseria: Ousmane Sembene, rok prod.: 1975 – przyp. red.) Film chyba senegalski, w języku suahili albo jakimś innym afrykańskim, którego nikt w Polsce nie zna. Akcja polegała na tym, że u nich największa klęska jaka może dotknąć mężczyznę, to niemoc płciowa.
Zmieniam Jurka, bo czytał o ósmej rano, a ja na dziesiątą. Jureczek jak zwykle pogodny, wesoły. - Jak tam? – pytam. – A, dasz sobie radę… Tylko pod koniec przyspiesz, bo film się skończył, a mi zostały cztery strony tekstu. Ale nikt nie zauważył!
Miałem masę wpadek i wszyscy mieli, był to pewien romantyzm. Kiedyś przeczytałem też: „Odpowiedzi prosimy nadsyłać do 30 lutego”. Więc, jak widać, lektorzy czytając bardzo myślą (śmiech).
Czy ma Pan szczególny sentyment do jakiegoś filmu, programu?
Lubię komedie. O, jako pierwszy czytałem sitcom w telewizji. Do tego stopnia pierwszy, że nie wiedziałem, co to jest sitcom. Nikt nie wiedział. Wracam do domu i opowiadam żonie: „Dziś czytałem taki śmieszny serial, dwa odcinki, że ciągle śmieją się w tle. Tak, jakby to była transmisja z teatru”. Był to angielski serial „Pan dzwonił, Milordzie?” Podobnie, jak w moim drugim ulubionym serialu „Świat według Bundych” wszyscy są źli. Pan starszy łajdaczy się okropnie, młodszy robi każdej służącej dziecko, a kamerdyner kradnie. U Bundych jest tak samo. Czytałem nawet poważne, amerykańskie opracowanie na temat Bundych, że serial ma ogromne powodzenie, ponieważ wszyscy się z nim utożsamiają. Każda żona powie: „No, tak jak mój – mało zarabia, nogi mu śmierdzą, jest głupi i leniwy”. A każdy chłop: „Zupełnie jak u mnie – żona gapi się w telewizję i nic nie robi”. Tam nawet pies jest głupszy, niż przewiduje ustawa. Nie ma ani jednej postaci pozytywnej.
Być może widz ma też okazję, by poczuć się od nich lepszym. A kiedy – po czytaniu na żywo – zaczął się zapis?
Zapisywanie zaczęło się w latach 60 w telewizji. Wtedy filmy leciały dwa razy – wieczorem i powtórka rano. I lektor musiał przyjść dwa razy. Czytałem wieczorem o 20 i musiałem przyjść na 10. Później zaczęto nagrywać na magnetowid z taśmą calową i bardzo rzadko to wychodziło. W związku z tym czytałem wieczorem, jechałem do domu i około północy dzwoniłem na emisję: „I jak tam, chłopaki, nagrało się? - Nagrało się, możesz nie przychodzić”. Albo: „Nie, zatarło się w czwartej minucie i musisz przyjechać”.
Potem byłem bodaj pierwszym lektorem, który miał magnetowid w domu.
Właśnie, można mówić o prekursorstwie…
Miałem wtedy małe dziecko, poświęcałem mu wiele uwagi, a rynek był nie do przerobienia. Jeden z „wideowców” wstawił mi magnetowid, mówiąc: „Zjesz kolację, usiądziesz, nagrasz mi jeden film dziennie i będę szczęśliwy”. I tak było, poza przypadkami bardzo pilnymi:
- Podsyłam ci kuriera. Będzie o północy, bo przylatuje samolot z Singapuru i znajoma stewardessa przywiezie film.
- Dobra, to jutro ci nagram.
- Nie, kochany. Jutro rano to ja będę miał dwieście kopii. Masz mi go nagrać do drugiej!
Był Pan na czele zmian.
Ja się nie pcham, to mnie ścigali. Nie wymyśliłem, żeby wstawić magnetowid do domu, tylko mi wstawili. Wtedy czytali jeszcze lektorzy bazarowi… zęby bolały, gdy się tego słuchało. Są teraz powroty – tak, jak do płyt winylowych - do kaset video. W Gdańsku jest Stowarzyszenie VHS HELL i oni to kochają. Dałem im całe pudło moich prywatnych kaset, bo już nawet nie mam VHS-u. On był taki specjalny, z rozdziałem na ścieżki. Miał bramkę – tzw. „fader” – robioną przez elektronika amatora. Można było ustawić czułość, żeby nie obcinała liter, ale obcinała szmery. Bo w końcu to nie studio, tylko mieszkanie.
Od pewnego czasu lubi Pan sobie postrzelać. To dobry sposób na wyładowanie, odstresowanie?
Jeden ze starszych realizatorów dźwięku – Tomek Kowalski – ma od cholery broni, łącznie z kałasznikowem, bo ją kolekcjonuje. Jest uznanym instruktorem i sędzią. On mnie trochę tym zaraził, ale nie jakoś specjalnie. Nie mam zresztą najlepszych wyników. To raczej taka rozrywka z doskoku, jak golf. Już nie mówiąc o strzelaniu, które kojarzy się z myśliwymi, z mordowaniem… nie, bez przesady. Nie mam żadnych takich skłonności i nie miałem w rodzinie myśliwego.
Rozmawiamy w drugim dniu Ogólnopolskiego Spotkania Lektorów. Jest Pan niekwestionowanym mistrzem, nestorem tej branży. Co radziłby Pan „świeżakom”?
Chociaż byłem wykładowcą akademickim i powinienem zrobić szkołę dla lektorów, odrzuciłem już kilka propozycji, bo nie potrafię tego sprzedać, usystematyzować. Gdy wykładam elektrotechnikę, to wiem, a tutaj – Boże, nie wiem. Na Festiwalu „Transatlantyk” w Poznaniu zwrócił się do mnie pewien facet, że chciałby czytać filmy. „To jest szczyt drabiny” – mówię. „Tak, jakby pan przyszedł i powiedział, że chce być pierwszym skrzypkiem w filharmonii. Do tego dochodzi się latami”.
Przepraszam – nie to, że strzegę tajemnic zawodu i doskonale wiem, ale nie powiem. Tylko po prostu nie wiem (śmiech). Jestem naturszczykiem, nie kończyłem żadnych szkół aktorskich, gdzie uczą emisji głosu i oddychania.
Nabrał Pan całego doświadczenia zawodowego w praktyce?
Tak, jako praktyk. Bardzo długo pracowałem w radiu. Nie byłem spikerem, ale lektorem radiowym. A pod koniec współpracy z radiem – bo bardzo kiepsko płaciło – dostąpiłem zaszczytu czytania najbardziej poważnych felietonów w audycji „Muzyka i aktualności”. Później nazywało się to „Tu Jedynka” i pluliśmy tam na ohydne Stany Zjednoczone, na imperializm. Ale innych felietonów nie było – nie to, że byłem jakiś komuch. To był najwyższy stopień wtajemniczenia, sami najlepsi. I młody Knapik, który latał wtedy po wódkę. Chodziłem na „Modzelaka” - bo przy Modzelewskiego był sklep monopolowy – i przynosiłem połóweczkę. Taki rytuał. Modna była wtedy wódka „Jarzębiak”, nie zwykła czysta. Najpierw dostępna w Pewexie, a potem wszędzie. Kolorowa - czyli kulturalnie, prawie koniak.
Czytałem gdzie się dało, również jako spiker na giełdzie samochodowej w Nowym Dworze, a później na stadionie. Próbowałem wszystkiego i jestem ciągle ciekaw wyzwań. Audiobooków nie czytam, bo to jest męczące. Rozmawiałem właśnie z Rochem Siemianowskim i on też narzeka, że to jest strasznie monotonna praca, kilkadziesiąt godzin. Dlatego też nie czytam fabuł, wolę coś ciekawszego, drobnego. Szukam czegoś nowego, a nie tradycyjnego.
Ogólnopolskie Spotkanie Lektorów zgromadziło różne pokolenia. Jakich Pan miał mistrzów?
Wielu. Wspomniany już Jurek Rosołowski. Suzin… był co prawda nonszalancki - ja jestem, ale umiarkowanie. Przeciwieństwem mnie, czy Suzina, jest staranna Czubówna. Zawsze musi przejrzeć tekst, poznaczyć po swojemu, wprowadzić poprawki – tu nie jest po polsku, a tu nie brzmi. Bez tego nie zaczyna, a ja – dobra, żywioł, jedziemy! Suzin wręcz dawał do zrozumienia, że „co to dla niego”, więc też mogę nazwać go mistrzem. Kiedyś zrobił drakę, bo szeleścił potwornie kartkami i realizator zwrócił mu uwagę. „Żywy człowiek ma prawo chrząkać i szeleścić!” Ale to był Suzin. Czytał znakomicie, a westerny to była jego specjalność. Wymienialiśmy kawały „artyleryjskie”, które raczej w towarzystwie nie uchodziły… Im bardziej „gruby”, tym bardziej Jasiowi się podobał. Niestety, trochę powymierało moich mistrzów. I młodszych – niedawno pochowaliśmy Januszka Kozioła, od którego byłem starszy i bardziej doświadczony. Jeszcze Mirek Utta jest ode mnie starszy dwa czy trzy lata.
Technika nie jest Panu obca, przerobił Pan jako lektor kilka epok. Czy zastąpią nas ulepszone automaty - syntezatory mowy jak „Ivona” – czy też możemy być spokojni?
Nie sądzę. Choć transport miejski zaproponował, żebym nagrał taki syntetyzer – czy też syntezator – mowy i... po namyśle odmówiłem. Pomyślałem, że tracę w ten sposób kontrolę nad tym, co mówię. Bo można z tego zrobić dla żartu jakąś kompilację.
Wydaje mi się, że będzie co innego – obniżenie jakości. Przeczytałem gdzieś, że Reuter w zasadzie rezygnuje z zawodowych fotoreporterów, bo do ilustracji wystarczy zdjęcie telefonem. No, być może… I tu będzie też na zasadzie: wystarczy nagranie z telefonu. Wiadomo, że pasmo jest niskie, ale też nikt nie będzie tego słuchał na potężnych głośnikach, tylko na komputerze. Czy lektor jest wyraźny? Aby było słychać. Może nastąpić obniżenie kryteriów. Tu jestem raczej pesymistą, ale może się mylę. Nie jestem jasnowidzem.
Czujemy się pokrzepieni, że ludzki głos nie jest zagrożony… i pięknie dziękujemy.
I ja dziękuję, miło mi było.
Zdjęcia: P. Strzałkowski / PolscyLektorzy.pl
Asystent planu: Renata Różycka
Brak komentarzy