Tytuł: Głos jest jak muskulatura - trzeba go wyćwiczyć. Wywiad z Krzysztofem Gosztyłą
Autor: Ewa Cieślik
Źródło: https://lubimyczytac.pl/glos-jest-jak-muskulatura-trzeba-go-wycwiczyc-wy...
Data publikacji: 03.06.2020
Ewa Cieślik: Poszedł Pan do szkoły teatralnej, mimo że rozwijał karierę wiolonczelisty. Wpływ na Pana decyzję miało zobaczenie kreacji aktorskiej Gustawa Holoubka w „Zemście”.
Krzysztof Gosztyła: Kariera muzyczna to za dużo powiedziane – była to raczej muzyczna edukacja. Rozstawałem się z nią i szedłem do szkoły teatralnej (Państwowa Wyższa Szkoła Teatralna im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie – przyp. red.) mając nadzieję się z panem Gustawem Holoubkiem spotkać. Wówczas dla mnie, młodego człowieka, był to jakiś niedosięgły wzór wielkiego artysty. Już na początku studiów nasłuchałem się od starszych kolegów, że to nie taka prosta sprawa i że praca z nim nie musi się wcale łatwo udać, bo to efemeryczny człowiek i jak mu się coś nie spodoba, gotów porzucić nawet tych, z którymi już zaczął pracować. Na pierwszym roku nie miałem okazji poznać Mistrza (jak go później między sobą nazywaliśmy, choć nie lubił tego słowa) i zweryfikować owych poglądów. Los jednak tak szczęśliwie się potoczył, że na drugim, trzecim i dyplomowym czwartym roku miałem zajęcia właśnie z panem Gustawem Holoubkiem. Także później, przez długie lata moich zawodowych zmagań miałem przyjemność i zaszczyt wielokroć z nim współpracować, i chcę powiedzieć, że był wspaniałym pedagogiem, aktorem, dyrektorem, ale przede wszystkim nadzwyczajnym, pełnym empatii, ciepła i taktu człowiekiem. Jego poczucie humoru połączone z lakonicznie formułowaną mądrością jest już legendarne. Może przypomnę jedną anegdotę. Na przedpremierowej próbie generalnej „Króla Edypa” w jego reżyserii, jak się to mówi „daliśmy z siebie wszystko”. Holoubek robi tzw. omówienie i mówi: „Posłuchajcie, kochani... Jest bardzo ładnie. Tylko nie grajcie, bo jak gracie... jest jeszcze gorzej”. Sądzę, że pod jego wpływem stałem się aktorem, dla którego kluczowe znaczenie ma słowo. Za jego sprawą również zostałem wielkim zwolennikiem myślenia w tworzeniu – że pozwolę sobie tak to nazwać. „Idziesz głową – mawiał – nie myśl o nogach. One pójdą za myślą”. Zrozumiałem też, że udziału w rzeczach nieodpowiednich trzeba – z całą uprzejmością – odmawiać. /.../
Czy uważa Pan, że wiedza z zakresu muzyki, jaką Pan zdobył, pomaga Panu w pracy przy audiobookach, gdzie wszystkie formy wyrazu sprowadzają się do dźwięków, jakie odbierają słuchacze?
Słowo jest dźwiękiem. Więc jeżeli ktoś ma muzyczne podstawy – a ja nawet zacząłem studiować wytwarzanie dźwięków, jako instrumentalista – to zaczyna więcej rozumieć. Oczywiście muzyka jest irracjonalna – to wymyślony instrument, grający w wymyślonej skali, w zakresie wymyślonej formy. Wszystko tam jest dalekie od natury i naśladownictwa rzeczywistości. Z aktorstwem jest nieco inaczej. Choćby to, że aktor – człowiek, jest przecież dziełem natury. Niemniej tu też dźwięki mają niebagatelne znaczenie. Jeśli traktować słowo jako dźwięk, a literaturę jako pewien zapis dokonań artystycznych w zakresie dźwięków, jakimi jest mowa, to zaczynają się podobieństwa. Ważna staje się ta muzyczna świadomość, także w sensie frazowania, kantylen, kontrastów tempa, artykulacji jako takiej, jeszcze oderwanej od emocji. Słowem świadomość narzędzi, które sprawiają, że słowo może wzruszać, ale i koić.
Czy mógłby Pan opowiedzieć o procesie Pana przygotowywania się do nagrania audiobooka?
W takiej zwyczajnej mrówczej pracy, jaką jest przygotowanie się do nagrania literatury, ważna jest dla mnie praca domowa, którą zawsze odrabiam, w odróżnieniu od wielu uważających, że to strata czasu, że byliby znudzeni mając drugi raz do czynienia z tym samym tekstem książki. Aktor teatralny znudzony drugim spektaklem? Kierowca wyścigowy znudzony drugim okrążeniem? Ale i z punktu widzenia człowieka, który zaznał edukacji muzycznej, nie przyjmuję do wiadomości takich argumentów. Nie wyobrażam sobie, by muzyk występował nieprzygotowany. W tej pracy, którą pozwoliłem sobie nazwać mrówczą – bo warto drobiazgowo posprawdzać, co dane słowo znaczy, jak się wymawia dane nazwisko, kim był ten a ten, którego się wspomina – stawiam sobie za cel być aktorem, który świadomie wypowiada wszystkie słowa. Jestem pewien, że jeśli ja – aktor, nie będę wiedział co znaczy słowo, żaden słuchacz się tego nie dowie. Chcę brać odpowiedzialność za każdą wypowiedzianą zgłoskę. W tym pomaga mi to muzyczne przyzwyczajenie obrabiania materiału, robienia zapisków na nutach, znaków tyczących artykulacji – czy ma być spiccato, legato, smyczek do góry, czy na dół, subito piano, a może decrescendo...? Myślę i zapisuję. To przyzwyczajenie zakwitło u mnie pewnym systemem znaków, jakie wypracowałem na własny użytek opracowując teksty słuchowisk w teatrze radiowym czy teksty powieści, które nagrywałem jako audiobook. Dziś zapisuję je na specjalnych oddzielnych karteczkach, jako że coraz częściej przychodzi mi czytać z bezszelestnego czytnika elektronicznego. Cóż, taki jest duch czasów. Niekiedy jednak – gdy powieść ma np. mnóstwo postaci – zmuszony jednak jestem się przeciwstawić i zaznaczyć, że będę nagrywał z kartek z naniesionymi uwagami, aby nie zatrzymywać się co chwila.
Pana nazwisko gwarantuje czytelnikom audiobooków doskonałą jakość. Pan jednak nie lubi określenia lektor.
Wybrałem bowiem niewdzięczną, bardziej pracochłonną drogę pewnego kolorowania postaci, gawędziarstwa czy robienia quasi-słuchowiska, oczywiście bez imitatorstwa czy bycia parodystą. Chodzi o to, by słuchacz, który słucha rozmowy kilku osób, nie miał wątpliwości, który bohater przemawia. Należy ich narysować choćby grubą kreską. Przy tym moim trybie, dość odmiennym od powszechnie przyjętego lektorowania, jest oczywiście więcej pracy, choć pomaga mi edukacja muzyczna i dobry słuch. To sprawa poczucia rytmu, słyszenia melodii, które można powtórzyć. Na przykład powrót do tego samego dźwięku po 20 sekundach pozwala dobrze konstruować złożone zdania. Jest to ważne choćby wtedy, gdy w tekście mamy wtręt, niekiedy wzięty także w nawias. Oto przykład: „Gdy tak z panią rozmawiam – obserwując przed sobą zalew i piękny fragment zalesionych brzegów i ogródek jordanowski – to…” i jak wrócę do tego samego dźwięku, którym rozpocząłem to zdanie, to kontynuuję myśl, przerwaną przed nawiasem. Ale jeśli ktoś nie potrafi tego usłyszeć, to dochodzi do błędów w komunikacji. Te wszystkie umiejętności wynikają z osłuchania się z muzyką – nawet barwa mojego głosu jest taką barwą, którą ja sam lubię. Barwy głosu nie dostałem w spadku, w genach czy od losu. Sam ją wypracowałem – to barwa, której sam lubię słuchać. Być może – nawet nieświadomie – naśladowałem barwę wiolonczelową, która jest taką miłą, męską barwą.
Pana głos to Pana wizytówka. W jaki sposób dba Pan o ten głos?
Kiedyś Andrzej Łapicki napisał książkę „Przed lustrem”, w której wspomniał o kimś, kto w ramach codziennej pracy nad dykcją rano czytał całą gazetę na głos. A Łapicki zaznaczył, że uwagę na to, jak się mówi, należy zwracać cały czas. Co nie znaczy, że mówiąc do ekspedientki „proszę kilo schabu” miałbym basować na pół sklepu, jak carski rotmistrz na maneżu. Chodzi o autokontrolę. Ot i tyle. Gdy ktoś posądza mnie o to, że dostałem od Pana Boga głos, chętnie cytuję Charlesa Aznavoura: „Nic w życiu nie było mi dane – nawet mój wiek”. Trzeba to wszystko było przeżyć. Moim skromnym zdaniem, z głosem jest tak samo, jak z charakterem pisma czy muskulaturą. Jednego zaciekawiła kulturystyka – był słabeuszem i dostawał kopniaki w tyłek od tych, którzy pokpiwali sobie z cherlaka. Zaczyna ćwiczyć, ćwiczy 3, 5, 10 lat. Zostaje Mister Universum. Wtedy przychodzą naiwni i mówią; „Ale panu Bozia dała bicepsy”. Tak samo z charakterem pisma. Wszyscy się uczymy pisać – ale kto nauczył się pisać tak, jak Franciszek Starowieyski?
Czy zdarza się, że jest Pan rozpoznawany po głosie – na poczcie, w sklepie, urzędzie?
Dzisiaj częściej niż kiedyś – jako że jestem w masce!
Zachęcamy Was do sięgnięcia po całość wywiadu na Lubimyczytać.pl.
A u nas możecie oczywiście przeczytać notę biograficzną Krzysztofa Gosztyły.
Brak komentarzy