Tytuł: Nie jestem głosem
Autor: Juliusz Ćwieluch (Polityka)
Źrodło: https://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/kultura/1643862,1,aktor-krzyszt...
Data publikacji: 15.12.2015
Rozmowa z Krzysztofem Gosztyłą, aktorem i ulubionym w Polsce wykonawcą audiobooków, o życiu i wadze słowa.
Juliusz Ćwieluch: – Pamięta pan swoją pierwszą wiolonczelę?
Krzysztof Gosztyła: – Trudno pamiętać. Raczej ją sobie wyobrażam. Zresztą, one się zmieniały. Na wiolonczeli mogą grać już małe dzieci, dlatego instrument musi rosnąć wraz z dzieckiem. Najdłużej grałem i najlepiej pamiętam wiolonczelę wykonaną przez tatrzańskiego lutnika o nazwisku Marduła-Gał. Rozstając się z edukacją muzyczną, rozstałem się również z tym instrumentem.
Mocno pan nadgonił. A ja chciałbym się dowiedzieć, jak to się stało, że przedstawiam pana dziś jako aktora, a nie muzyka. Bo pana pierwszym wyborem życiowym były studia muzyczne.
A w ilu zdaniach mam panu opowiedzieć te prawie 20 lat mojego życia?
Kilku, bo zostanie jeszcze kolejnych 40 do opowiedzenia.
Mieszkanie przy ulicy Nowolipki miało 36,5 m kw. Mieszkała w nim moja mama, mój starszy brat, moja babcia, ja, no i wiolonczela…
Jest instrument, a nie ma ojca?
Nie ma, bo na Muranów przeprowadziliśmy się już po rozwodzie z ojcem. Po rozwodzie, po którym moje, a właściwie nasze kontakty z ojcem zupełnie zniknęły. Kompletnie. Z bratem uznaliśmy, że rodzina Gosztyłów to tylko my. I nigdy nie interesowaliśmy się ani nie kontaktowaliśmy się z tą drugą stroną rodziny. To był i jest zamknięty temat, więc postawmy tu kropkę.
I, jak już powiedziałem, na wiolonczeli zacząłem grać jako dziecko. W przedszkolu stwierdzono, że mam świetny słuch, i uznano, że szkoda byłoby ten słuch zmarnować. A z instrumentami smyczkowymi jest jak z głosem – trzeba mieć bardzo dobry słuch, żeby wiedzieć, czy się nie fałszuje.
I wielki upór, żeby to ciągnąć.
W podstawowej szkole muzycznej przy każdej zmianie profesora zmieniano mi ustawienie prawej ręki. To jakiś idiotyzm, bo dziecko powinno mieć raz na dobre ustawioną rękę. Niestety. Kiedy już dostałem się do Wyższej Szkoły Muzycznej, trafiłem pod skrzydła pana prof. Rezlera, który już na pierwszych zajęciach zwrócił mi uwagę, że źle trzymam mały palec prawej ręki, i kazał mi zmienić ustawienie. I ja już tego po prostu nie wytrzymałem.
Jakoś przeszedłem przez pierwszy rok studiów, ale czułem, że nic z tego nie będzie. Tym bardziej że szybko się zorientowałem, iż koledzy ćwiczą po sześć godzin dziennie, a ja z ledwością wytrzymywałem 1,5 godz. I wiedziałem, że przy tym moim zaangażowaniu czeka mnie nie orkiestra, ale filia orkiestry filharmonicznej, w której będę bezimiennym czarnym frakiem w piątym pulpicie. I cały ten mój idealizm sprowadzi się do tego, że gdy jakiś pan podniesie pałeczkę, to ja będę musiał równocześnie podnieść smyczek. Jak żołnierz w wojsku.
Pana ojciec też nie wytrzymał w wojsku.
Wieść rodzinna głosi, że zerwał pagony na oczach przełożonych, kiedy zabronili mu ślubu kościelnego z mamą. Ale jak już panu powiedziałem, ojciec jest słabym tematem do rozmowy.
A skąd teatr, to przez film?
Mówi pan o rólce w tym serialiku „Do przerwy 0:1” czy o niezbyt udanym filmie Wojtka Solarza „Bezkresne łąki”? Ja brałem w tym udział z pewnego dystansu, wtedy jeszcze myśląc, że będę muzykiem. Występowanie w tych filmach było dla mnie trochę jak wycieczka zagraniczna. Przygoda. No i zarobek. Mama była dziewiarką. W domu, co tu dużo mówić, było biednie. Z jej pensji trzeba było utrzymać cztery osoby, bo od ojca żadnych pieniędzy nie dostawała. To, że grając, mogłem coś zarobić i dać te pieniądze mamie, to było dla mnie bardzo ważne.
To dlaczego teatr?
Powodem, dla którego ostatecznie poszedłem do szkoły teatralnej, był Gustaw Holoubek, a nie przygoda z filmem. Zobaczyłem go w „Zemście” i już wiedziałem, że to będzie moja droga.
Powiedział mu to pan kiedyś?
Nie miałem takiej potrzeby. Myślę, że on czuł, że jest moim mistrzem.
Po dyplomie zrobionym w czasie stanu wojennego dostał pan od Gustawa Holoubka angaż w Dramatycznym.
Byłem przekonany, że dostałem tylko rolę. Przy Gustawie Holoubku czułem się taki malutki, że głupio mi było do niego podejść i po prostu zapytać.
Dramatyczny był wtedy w rozkwicie.
Czego niestety nie można było powiedzieć o reszcie kraju. Raz przedstawienie szło z nadkompletem. Innym razem kurtyna szła w górę, a na widowni siedziało osiem osób, bo ZOMO pałowało i gazowało ludzi na placu Defilad i nie dało się dojść na przedstawienie. Ciężko to było normalnie ciągnąć.
I dlatego zwolnił się pan z pracy?
Z pracy się zwolniłem, bo, wchodząc do zawodu, dałem sobie siedem lat. I po tych siedmiu latach uznałem, że czas na zmianę. A żeby podkreślić mój stosunek do tego wszystkiego, umowę z Teatrem Polskim, w którym wówczas byłem zatrudniony, rozwiązałem z dniem 1 kwietnia.
Żart?
Raczej gorzki.
Przez żonę?
Moja była żona, wyjeżdżając do Stanów Zjednoczonych, sprzeniewierzyła się danemu mi słowu, że będzie to krótka wizyta. A na tej podstawie udzieliłem zgody na wyjazd naszej córki. I to tyle na ten temat.
Pojechał pan ratować rodzinę?
Rodziny już nie było. Ale tak czy owak, nie skończyło się to tak, jak planowałem. I tu postawmy kropkę. Decyzję, że muszę zostawić Waszyngton i jechać dalej, podjąłem w pubie Ireland’s Four Provinces, w towarzystwie amerykańskich żołnierzy, którzy, świeżo zrotowani z Niemiec, przyzwoicie konwersowali ze mną po rosyjsku. Zresztą, inaczej byłoby trudno, bo z lektoratu języka angielskiego wyniosłem jedynie kilka zdań w stylu „Susan, please bring me cup of tea”, co w tej barowej sytuacji było bezużyteczne. Amerykańscy żołnierze wyposażyli mnie na drogę w kask bejsbolisty zaopatrzony w dwa uchwyty na puszki z piwem i system rurek. I wracając w tym kasku, uznałem, że pojadę do Nowego Jorku. I pojechałem.
W tym kasku?
Nie. W tym, co miałem, a czego nie było wiele. Tak samo zresztą jak dolarów w kieszeni. W Nowym Jorku spędziłem z okładem cztery lata.
Występował pan tam w jakichś rolach?
W wielu. W roli malarza klatek schodowych i drzwi, stolarza. Był taki moment, kiedy wcielałem się w role mistrzowskie, bo w brygadzie zajmującej się usuwaniem azbestu miałem stanowiska mistrza.
Mistrz na miarę powieści Janusza Głowackiego.
Trudno powiedzieć, wtedy nie miałem powodu go czytać. Co on mi mógł więcej powiedzieć o życiu, które ja znałem od podszewki?
Zresztą to życie nie miało jednej podszewki. Przez jakiś czas obracałem się w grupie, w której był Miłosz Benedyktowicz, malarz hiperrealny, Andrzej Walczak, zwany Barceloną, a to z tego powodu, że zanim trafił do Stanów, prowadził grupę baletowo-pantomimiczną w Barcelonie, syn Tadeusza Nalepy. A jednocześnie pamiętam, że kiedyś przyszło mi pracować w piwnicy z Władkiem, który uczył mnie roboty. Mówił, że on wie, że ja nie potrafię pracować kilofem, żebym patrzył, jak on to robi, bo on już dwa domy zbudował.
To była lekcja pokory?
Byłem człowiekiem znikąd, który nic przydatnego nie potrafił i ledwie bąkał w miejscowym języku. I nic nie świadczyło na moją korzyść. Na pewno była to lekcja życia, z której czerpię do dziś. Kiedy nagrywałem audiobook do książki „Diuna” Franka Herberta, pojawił się problem filtraków. Pustynnych strojów, które mieszkańców pustynnej planety Arrakis miały chronić przed utratą wilgoci. Częścią filtraka jest maska. A tak się składa, że ja w masce pracowałem. W pełnej masce – bo taka była niezbędna w czasie usuwania azbestu spod jezdni mostu Triborough, gdzie zresztą się zaklinowałem i przeżyłem tam trudne chwile paniki.
To jesteśmy na Arrakis czy w Nowym Jorku?
W domu w Komorowie, w którym zastanawiam się, jak nagrywając „Diunę”, oddać ten efekt maski, a jednocześnie nie doprowadzić słuchacza do męczącej sytuacji, w której nie rozumie, co mówi bohater. W efekcie zaledwie pierwsze słowa wypowiadałem z tym efektem maski, a później płynnie przechodziłem do normalnej narracji.
Wybrnął pan z tego mistrzowsko, tak jak mistrzowsko prześlizguje się pan nad bolesnymi fragmentami swojego życia.
Mogę ze szczegółami opowiedzieć panu, jak się usuwało ten azbest i co to była za robota. Albo o tym, jak to jest niechcący dotknąć rury doprowadzającej ciepło. W Ameryce w tych rurach nie płynie gorąca woda, ale para wodna, która rozgrzewa te rury do dużo wyższej temperatury. Skóra w zetknięciu z taką rurą po prostu się topi. Tylko co to wniesie do tej opowieści?
A czego się pan tam dowiedział o sobie?
Posłużę się anegdotą. Poszedłem kiedyś do baru. W Stanach bary są miejscem spotkań ludzi samotnych. Siedziałem przy barze. Popijałem. Obok siedzieli tacy sami jak ja. Mili ludzie. Zaczęliśmy rozmawiać. Okazało się, że jeden z moich rozmówców jest pielęgniarzem. Drugi z kolei naprawiał telefony. Jak sam o sobie mówił, był dość świeżym emigrantem z Irlandii, bo w Stanach mieszkał od 17 lat. Ja też trochę o sobie opowiedziałem. Pielęgniarz spytał mnie, czy mam zamiar zostać w Stanach. Na co ja powiedziałem, że wcale nie jestem tego pewien. To po co tu jesteś? – zapytał. Szukam samego siebie – powiedziałem. Co on skwitował: Musisz wziąć pod uwagę, że szukać siebie można całe życie.
Co Krzysztof Gosztyła sądzi o robieniu kariery i pieniędzy? Jak pracuje nad słowem? Dlaczego źle reaguje na słowo lektor?
Dowiecie się z dalszej części artykułu.
Brak komentarzy