Tytuł: Bliżej mikrofonu: Przemysław Nikiel - Chciałem się z czymś zmierzyć
Autor: Przemysław Strzałkowski
Źródło: Polscylektorzy.pl
Data publikacji: 07.12.2018
Cykl wywiadów BLIŻEJ MIKROFONU jest autorskim przedsięwzięciem portalu polscylektorzy.pl. Rozmawiamy z lektorami nie tylko o doświadczeniach zawodowych, ale też o tym, co ich osobiście ukształtowało, co ich porusza poza pracą. O sprawach, których nie znajdziecie w notkach encyklopedycznych. Choć oczywiście polecamy redagowane przez nas biografie w bazie SYLWETKI LEKTORÓW.
Przemysław Strzałkowski polscylektorzy.pl: Dzień dobry, Przemku.
Przemysław Nikiel: Witaj, Przemku (śmiech).
Czy warto było przyjechać z Krakowa do Warszawy?
Cała droga człowieka jest przygodą, więc tak. Przyniosło to zupełnie inne doświadczenia. Był przełom 96 i 97 roku.
Nie od razu zacząłeś czytać dla TVP2?
Nie. Pierwsze trzy miesiące w Warszawie były takie, że przyjechał sobie chłopek-roztropek z krakowskiej wsi (śmiech). Oczywiście „wieś” w cudzysłowiu. Na początku z perspektywy Warszawy miałem czasem wrażenie, że reszta to peryferia. I że to, co najwartościowsze, jest w Warszawie. Takie lokalne przekonanie, które z czasem minęło. Tak samo jak krakowiacy uważają, że jest Kraków – a dopiero potem pozostała część kraju. Górale uważają, że są góry, a Pomorze to jakiś wymysł. Gdy wyjeżdżaliśmy z rodzicami na wczasy, mój dziadek pytał:
- A kaj jedziecie?
- Do Gdańska – odpowiadał tata.
- A po co?
- Żeby zobaczyć świat.
- A co, tu świata ni ma? Staniesz se na górce, popatrzysz w prawo, w lewo, i świata ni ma?
- Ale tam jest woda.
- Jaka woda?
- Dużo wody, morze. Wszędzie dookoła jest woda.
- Eee, to prawie jak tu, nad górskim strumykiem. Popatrzysz se tam w dół, to masz ino wodę. A jak głowę podniesiesz, to masz górki.
Zatem pochodzisz z gór?
Górale zakopiańscy powiedzieliby, że obrażam góry, że jestem wypierdek. Pochodzę z rejonu Beskidu Żywieckiego, Beskidu Śląskiego, ze ślicznego miasta Bielsko-Biała. Zapraszam, tam są prężnie działające ośrodki narciarskie. Szczyrk, który pięknie się rozbudowuje. Mam kontakt z moimi stronami, bo tam jest cała rodzina. Tato i mama, cieszący się życiem na emeryturze, chodzący po górkach. Mój brat, moja siostra. Tylko ja tu przyjechałem.
Żyjesz i pracujesz w Warszawie – a dokładnie teraz mieszkasz w Złotokłosie – od ponad dwudziestu lat. Czy są branżowe różnice pomiędzy Krakowem a Warszawą?
Minęło sporo czasu. Mogę powiedzieć, że w Krakowie nagrywałem program „Detektywi” czy „W11” i jeździłem tam na weekendy, z dużą ochotą. Przyjeżdżałem do swojej kolebki życia z mikrofonem, nie tylko aktorstwa - szkoły teatralnej, mnóstwa znajomych. Wypełniałem też czas pracą. Myślę, że miejsce tworzą ludzie. Jeśli cofniemy się pamięcią do początków, twoich też: Kraków i Nieustraszeni Łowcy Dźwięków… czy tam nie było cudownie, w tym garażu? Dlaczego? Czy tam były jakieś luksusy? Nie.
Teoretycznie było wręcz fatalnie, bo graliśmy na żywo scenki do jednego mikrofonu i gdy ktoś się pomylił…
…to musieliśmy zaczynać wszystko od nowa! Ale czy nam to przeszkadzało? Byliśmy pełni energii, nadziei na siebie i otaczającą nas rzeczywistość, która uległa przejściu od totalitaryzmu do wolności. Myśmy to wszystko tworzyli. Byliśmy pokoleniem zupełnie innym, niż moje dzieci (patrzę na czubek nosa, czyli rodzinę).
Tworząc świat musieliśmy się trochę napracować.
Nie śmiałbym twierdzić, że nie będą się musiały kiedyś napracować. Na razie są pod parasolem rodziców, a potem będą musiały same tworzyć swój świat. Ale błędem – przynajmniej w moim przypadku – jest próba ich całkowitego chronienia. I teraz to zmieniam. Tak, jak uczył mnie tato i mama. Mama nigdy nie odganiała mnie od kuchni, a wręcz zachęcała, żeby gotować. I gdy poszedłem na studia nie było problemem zrobienie w akademiku zupy czy drugiego dania. Często kończyło się tak, że inni przynosili produkty a ja gotowałem.
Prowadzisz restaurację. Czy sam gotujesz?
Tak, czasami staję przy kuchni. Ale rzadko to robię, ponieważ specyfika gotowania domowego i restauracyjnego jest inna. Charakteryzuję się inwencją artystyczną: dzisiaj mam pod ręką to i to, a jutro to i to. Natomiast w restauracji powinna być tak zwana powtarzalność. Jeżeli wymyślimy jakiś smak, jakieś danie, to ono powinno wyglądać tak samo dziś i jutro. I smakować – powiedzmy w dziewięćdziesięciu pięciu procentach – tak, jak je wymyśliliśmy. Mam od tego zawodowych kucharzy, którzy stoją za mną gdy zaczynam tworzyć. Ostatnio robiłem golonkę i nawet nie wiedziałem, że pani Mira notuje co dosypuję. Konsultujemy. Nauczyłem się już, że nie jestem sterem, żeglarzem i okrętem.
Nie lubisz nudy i powtarzalności?
Coraz bardziej lubię. Uwielbiam. Gdy przychodzi dzień, że nie muszę nic robić, to jest cudownie.
Ale czy lektorstwo nie jest powtarzalnością? Na przykład seriale.
To nie moja specjalizacja. Gdybym tak powiedział to koledzy, którzy się w tym specjalizują, mogliby mi napluć do talerza. Przymierzałem się do czytania szeptanek… Nie ma szkoły czytania. No, może wychwycą, że masz wadę wymowy. Tak, jak była karta mikrofonowa i ktoś ci przybijał pieczątkę: możesz! Może to jest pomysł na życie, stworzenie szkoły lektorstwa.
Na PWST mieliście zajęcia z mikrofonem?
Otóż – nie całkiem. Raz mieliśmy zajęcia zorganizowane w Radio Kraków. Jeden, jedyny raz na całą szkołę teatralną. I tak się zaczęła moja przygoda z mikrofonem - dyrektor radia zaproponował, żebym wziął w czymś udział.
Dla mnie lektorstwo to zawód rzemieślnika. Zdarzają się rzeczy artystyczne, nawet w reklamie. Wyzwania, kiedy musisz zbudować jakąś postać. Uwielbiam momenty, w których tekst reklamówki 30-sto czy 20-sto sekundowej uruchamia trybiki w głowie, że z tego może powstać coś fajnego, niepowtarzalnego, małe dzieło. Ale dla mnie to jest rzemiosło. Tak, jak szewc myśli o swoim zawodzie, że jest rzemieślnikiem.
Byłeś w pierwszej ekipie lektorów, która nagrywała reklamy w RMF.
Kiedy powstał RMF, pojawili się tam młodzi ludzie. Oprócz Andrzeja Wiernika, on był doświadczonym lektorem.
Z nieżyjącym już, legendarnym Andrzejem Wiernikiem miałeś okazję się spotkać…
Tak, pracowaliśmy razem. Andrzej dostał „przykaz” od właściciela radia RMF FM Stanisława Tyczyńskiego opiekowania się ludźmi, którzy zaczynają się parać sztuką czytania. Miał to robić. Czy robił? Nie sądzę (śmiech). Ale my mogliśmy się uczyć, podpatrując go. W jednym pomieszczeniu stał mikrofon, biurka, magnetofony i tam mogliśmy Andrzeja podglądać i wyciągać dla siebie wnioski. Imponował mi. Fantastyczny głos i umiejętność pracy, malowania tym głosem… Często mówię, że to jest malowanie obrazów, a nie czytanie. Był moim guru i chciałem dociec, gdzie się tego nauczył. „Pan to już chyba wszystko wie na temat czytania?” A on: „Wiesz, czytam już ponad trzydzieści lat i nadal się tego uczę”. I mnie często zaskakują różne rzeczy. Okazuje się, że coś można było tak, siak albo inaczej.
Czyli pokora wobec słowa?
To chyba przychodzi z czasem, ale ja w ogóle jestem pokorny. Umiem schylić głowę i powiedzieć, że wcale nie jestem najmądrzejszy na świecie. Miałem kiedyś zaskakującą sytuację. Wchodzę do studia, a tam jakiś młody człowiek mówi: „O! Przemek Nikiel…!” Ale o co chodzi? I nagle poczułem się jak wtedy, podczas rozmowy z Andrzejem. To było śmieszne… a zarazem zostałem połechtany, dowartościowany. Pamiętam, że lekka woda sodowa uderzyła mi do mózgu – są takie chwile i mi też chyba walnęło – był moment, że napawałem się tym, że mój głos hula w tej stacji i w tamtej stacji, na tym kanale i na tamtym, że wszędzie się słyszę. Teraz tego nie mam, jest pokora.
Chyba każdy lektor musi przejść taki moment…
Samozachwytu.
A gdybyś miał coś doradzić początkującym w tym fachu?
Nie wiem! (śmiech) I nie dlatego, że nie chcę się podzielić wiedzą. Bo są lektorzy czy lektorki którym pomagałem, gdy zaczynali.
Czego się wystrzegać?
Trzeba się wystrzegać bycia bucem. I tyle. Aczkolwiek inni mówią, że bycie bucem jest genialne i wtedy się łatwiej żyje. Ale normalna jest umiejętność powiedzenia „dzień dobry”, „dziękuję”, „przepraszam”, „czy mogę?” I wtedy drzwi się otwierają. Gdy przyjechałem do Warszawy, po pierwszych trzech miesiącach – będąc młodym człowiekiem – chciałem wyjechać. I gdyby nie Justyna Wojtkowska czy Kasia Ziołecka ze studia ZET, być może wróciłbym do Krakowa. Czułem się zagubiony, bo to wielkie miasto. Wysiadasz na jakiejś ulicy i mówisz: „Kurde, gdzie ja jestem? Chyba już tu byłem? Nie byłem? Nie wiem!” Otwierasz mapę. To nie były czasy nawigacji w telefonie i samochodzie. Tych map kupiłem chyba ze sto podczas pierwszych miesięcy w Warszawie. Rozkładanie na każdym skrzyżowaniu i „rany boskie, gdzie ja jestem?” Największa metropolia w Polsce. Te samochody, szybkość jazdy, zmiany pasa ruchu – to przytłaczało. I gdyby Kaśka Ziołecka nie powiedziała: „Spokojnie synku, spokojnie”… Bo wierzyła słysząc i nagrywając mnie, że mam potencjał, że mogę przetrwać i zarobić na życie. Mówiła „nie denerwuj się”. I rzeczywiście po jakichś trzech miesiącach zaczęło być więcej pracy. Kiedy jesteś młody i czekasz, żeby drzwi się otworzyły, to jesteś niecierpliwy. Teraz jestem spokojniejszy. Wiem, że dziś telefon dzwoni, a jutro może nie zadzwonić.
I stąd pomysł na restaurację?
Chciałem się z czymś zmierzyć. Patrząc na swoją pseudo-karierę zawodową, to… co jeszcze mógłbym robić? Przecież lekarzem nie będę.
Nowe wyzwanie…
Tak, żeby coś się w życiu kręciło. Dopóki jesteś czynny, nie przykuty do łóżka, dlaczego ma się nie kręcić? Ty tworzysz ten świat. Wyzwanie… wierzyłem, że podołam, że nie będę truł ludzi. Prowadzenie restauracji jest jakąś sztuką. To sztuka kontaktu z ludźmi, sztuka zaspokajania ich potrzeb.
Klienci wiedzą, że jedzą u lektora?
To cudowne, że zawód lektora jest anonimowy. W całym internecie na temat Przemysława (zawahanie) Nikiela – czy też Nikla…
Jak się Ciebie w końcu prawidłowo odmienia?
(śmiech) Wiesz, tak naprawdę reaguję na ojca, który jako jedyny w całym świecie zwraca się do mnie: Przemko. Prawidłowo jest chyba „Nikiela”, ale nigdy się tym nie zajmowałem. Może powinienem się zająć i sprawdzić?
A propos kontaktu z ludźmi. Co sądzisz o nagrywaniu w domu?
Dla mnie to jest złe. Ale: dla mnie. Zleceniodawcy próbowali czasem wymusić, żebym miał studio w domu. Nie wyobrażam sobie tego. Człowiek jest z natury leniwy i gdybym pracował na zasadzie wchodzenia do studia nagraniowego we własnym domu, to… czy ja koniecznie muszę się umyć? Przecież nikt mnie nie widzi. Wszystko ulega degradacji. Jeżeli wychodzę do ludzi nie wyobrażam sobie, żebym się nie umył, bo przecież będę komuś śmierdział. Ale czasami z lenistwa – gdyby wszystko toczyło się we własnym, zamkniętym świecie – po co się myć, po co wychodzić, po co rozmawiać i wysilać mózg. Wezmę kartkę, przeczytam i koniec. Dla mnie świat i malowanie tworzy się pod wpływem inspiracji. A inspiracją jest często drugi człowiek. Wróciłem i od jakichś sześciu-siedmiu lat nagrywam dla RMF-u jako główny głos. Zgłoszono się do mnie, stanąłem do konkursu, wygrałem i pracujemy. Co śmieszne, historia zatoczyła w moim życiu koło. Znów nagrywam dla Krakowa – w Warszawie. Pracujemy z ludźmi, z którymi spotkałem się na samym początku mojej drogi, bo jest Misiu. (Wojciech „Misiek” Michalski jest realizatorem w RMF FM od 1990 roku – przyp. red.) Pamiętasz Misia?
Oczywiście!
No, właśnie. A więc Pan Miś mnie ćwiczy. Pan Miś jest moim mentorem i denerwuje się, gdy zrobię coś nie tak, jak chce (śmiech).
Dziękuję i… pozdrawiamy Miśka!
Zdjęcia: Przemysław Strzałkowski / PolscyLektorzy.pl
Brak komentarzy