Tytuł: Piotr Makowski - Pokazuję się przez swoją pracę
Autor: Przemysław Strzałkowski
Źródło: PolscyLektorzy.pl
Data publikacji: 07.05.2021
Cykl wywiadów BLIŻEJ MIKROFONU jest przedsięwzięciem portalu PolscyLektorzy.pl. Rozmawiamy z lektorami nie tylko o doświadczeniach zawodowych, ale też o tym, co ich osobiście ukształtowało, co ich porusza poza pracą. O sprawach, których nie znajdziecie w notkach encyklopedycznych. Choć oczywiście polecamy opracowane przez nas biografie w bazie SYLWETKI LEKTORÓW.
Przemysław Strzałkowski polscylektorzy.pl: Informacje o Tobie są w sieci nad wyraz skąpe. Nie zależy Ci na rozgłosie, czy chronisz prywatność?
Piotr Makowski: A kimże jestem, by chronić prywatność bardziej, niż wszyscy inni… Nie czuję potrzeby informowania o swoim istnieniu, bo kto ma wiedzieć, ten wie.
Nie chcę zabrzmieć jak jakiś staruch, ale w moich czasach wystarczyły kontakty osobiste. Nie było internetów i spotykaliśmy się z tymi, z którymi chcieliśmy się spotkać. Jeżeli mieliśmy przyjaciół, to trzech - a nie tysiące followersów. I co ja mam tam pisać? No powiedz, co mam zamieścić w tej sieci? Mam być aktywny na Facebooku?
Właśnie, na Facebooku Cię nie ma.
Jestem jedynie na branżowym LinkedIn, bo kilka razy ktoś mnie szukał i doszedłem do wniosku, że tam się pokażę.
Poza możliwością zobaczenia Cię na YouTube w spocie Fitolizyny to chyba jedyne Twoje zdjęcie w sieci, o rozmiarach znaczka pocztowego.
Tyle miejsca zostawili (śmiech).
Zatem nie idziesz z duchem czasu, bo dziś każdy bije wokół siebie pianę.
A ja czytam. Zamykam się w małym, ciemnym pomieszczeniu, jest mi tam przytulnie i wygodnie. Jestem na rynku od 1989 roku. Z ludźmi, którzy wtedy zaczynali - poza obecnymi już wcześniej lektorami filmowymi - wszyscy się znaliśmy i każdy się od kogoś uczył.
Zależy mi, żeby się pokazać, ale pokazuję się przez swoją pracę, a nie wrzucenie zdjęcia z opisem: „Wstałem i piję kawę, a Wy co robicie?”
Rok 1989 pozwala mówić o doświadczeniu. Zaczynałeś od reklam?
To był zbieg okoliczności. Gdy kończyłem studia, pan Andrzej Wajda widział mój spektakl dyplomowy i zaprosił mnie do Warszawy, do Teatru Powszechnego na rozmowę. Pojechałem, żeby zdobyć angaż. Nie śledziłem sytuacji – nikt wtedy jej nie śledził – i nie wiedziałem, że w międzyczasie Andrzej Wajda przestał być dyrektorem, a został nim Maciej Wojtyszko. Pan Maciej nic o rozmowie nie wiedział i… zostałem w stolicy z niczym.
Poszedłem do starszych kolegów, którzy byli już zaczepieni w innych teatrach. Poradzili: „zapytaj tu, zapytaj tam” i tak zatrudniła mnie w Teatrze Komedia pani Olga Lipińska. Chciała, bym grał jeszcze przed oficjalnym zakończeniem czwartego roku.
Zgłosiłem się również do – chyba jedynej wtedy – agencji aktorskiej. Wszyscy się do niej zgłaszali. A tam w mojej karcie przyjęcia ktoś dopisał: „Fajny głos”.
I po miesiącu… nie, nie zadzwonił telefon. Nie miałem telefonu w wynajmowanym mieszkaniu. Jeździło się do agencji, żeby zapytać, czy coś jest (śmiech).
Okazało się, że jest casting do reklamy golarki Braun. Zalążki jakiejś agencji reklamowej wynajęły na Woronicza studio. Nie wyglądało tak, jak obecnie; taka połowa studia telewizyjnego.
Słowo „casting” nic mi nie mówiło i napawało wręcz wstrętem. Nie lubię takiego przeglądu, źle się w tym czuję. Okazało się, że wygrałem i… nagrałem tę reklamę Brauna. Były dwa haczyki. Pierwszy: pieniędzy nie dostałem do ręki, bo płaciła agencja aktorska będąca kolejnym pośrednikiem i płaciła chyba przez dwa lata. Drugi haczyk: w umowie podpisałem roczną wyłączność na reklamowanie nie tylko produktu, ale reklamowanie w ogóle.
Przedstawiciele klienta postępowali według standardów zachodnich, chcąc mieć głos przez rok tylko dla swojej marki. Nasza strona powiedziała: „to my chcemy tyle, a jemu damy tyle”, ale kwota wciąż była oszałamiająca, jak na ówczesne czasy – jeszcze w milionach.
Gdy reklama się ukazała, ludzie zaczęli do mnie wydzwaniać.
- Nie, nie mogę, mam wyłączność…
- A weź się nie przejmuj!
- No jak się nie przejmuj, jestem z Poznania. Jakieś zasady istnieją!
Jedna osoba przez rok cierpliwie czekała. Niestety, nie żyje; nasze pokolenie powoli idzie na drugą stronę… Jagna zadzwoniła i mówi: „Według moich ustaleń już możesz!”
I tak się zaczęło. Nie ukrywam, że traktowałem to trochę jako dodatkowe źródło dochodu. Teatr płacił słabiutko, ale wiesz: absolwent krakowskiej uczelni…
A tu reklama – coś niezbyt poważnego.
No proszę cię… Tak, jak pierwsze seriale, które się wtedy pojawiały.
Zatem jeśli chodzi o opóźnienia w płatnościach, nic się w branży nie zmieniło (śmiech).
Absolutnie (śmiech). Trzeba się do tego przyzwyczaić i nauczyć się z tym żyć.
A propos pieniędzy i liczb - jaka jest Twoja szczęśliwa, którą lubisz? Gdyby piłeczka miała wyskoczyć z maszyny losującej…
Która wyskoczy, będzie szczęśliwa (śmiech). Według zapisów w horoskopach moje szczęśliwe liczby to 3, 4, 7 i chyba 13.
Pytam nie bez powodu, bo przez cztery lata byłeś jednym z głosów Studia Lotto. 2010-14, dobrze pamiętam?
Jakoś tak. Nie mam głowy do cyferek… To były wejścia na żywo, na zmianę ze Zbyszkiem Dziduchem. Musieliśmy się wymieniać, bo wszystko działało jak w szwajcarskim zegarku, a studio funkcjonowało codziennie. I nagle okazuje się, że pracujesz codziennie tak samo. A ja nie lubię trzymać się jednego – nazwijmy to – zlecenia, bo jest wiele fascynujących tekstów, które mogę przeczytać w międzyczasie. A wszystko czegoś mnie uczy. I tak się wymienialiśmy; trzy dni - on, trzy dni – ja. Było sympatycznie.
To nie robota stricte lektorska, bo dialogowaliście na żywo z prowadzącym. Raczej wyzwanie lektorsko-aktorskie…
A potem wpatrywanie się w te kuleczki na ekraniku… dwadzieścia siedem… trzynaście… o… osiemnaście! (śmiech). A może sześć? Albo dziewięć? Zaraz, gdzie jest ta kreseczka z kropką… na górze, czy na dole?
Takiemu czytaniu na pewno towarzyszy stres. A czy byłeś kiedyś o krok od wpadki?
Tak, chyba nawet dwa razy mi się zdarzyło. Gdy kulka spadała, czasami potrafiłeś przeczytać już podczas lotu, a czasami musiałeś poczekać, aż spadnie. Najazd kamery, żebyś zobaczył… ale zaraz leci kolejna! Nie ma czasu! To nie siedemnaście… „Przepraszam, trzynaście.”
Wtedy wkraczała współpraca z prowadzącym, który mówił: „Piotrze, przypomnijmy teraz, jakie liczby wypadły” (śmiech). I przypominałem, akcentując tę właściwą: TRZYNAŚCIE.
Mówiliśmy o czasach „analogowych”, kiedy jeszcze jeździło się między studiami rozsianymi po mieście lub trzeba było zadzwonić do agencji. Z Twoim stażem można już pokusić się o spojrzenie wstecz i porównanie. Jak Twoim zdaniem branża zmieniła się na przestrzeni lat?
Mnie o to pytasz? (śmiech). Jestem tylko lektorem, który przychodzi, dostaje tekst i czyta, któremu mówi się: szybciej – wolniej, wyżej - niżej i trzeba to wykonać.
Nie chcę się wymądrzać, ale sądzę, że ci, którzy zaczynali w czasach analogowych, mają lepsze wyczucie czasu nagrania. Mamy w głowie te piętnaście sekund, trzydzieści, minutę, ponieważ pracowaliśmy na magnetofonach szpulowych. Wiesz, bardzo to teraz skracam.
Nagrania na taśmy DAT, Betacam…
Nie dysponowaliśmy zapisem na komputerze: nie przejmuj się, tu się przeklei, tu przyspieszymy, a tu wytniemy… Realizator ustawiał znacznik i trzeba było wbić się dokładnie w tym momencie. Zatem możemy mieć nieco lepszą technikę.
Było nas mniej. Wszyscy się znaliśmy, wszyscy się od siebie uczyliśmy. Ale świat idzie do przodu; lektorem może być każdy, piosenkarzem może być każdy, aktorem może być każdy… Wielu osobom wydaje się, że wystarczy mikrofon, komputer i ma się już studio nagraniowe. Nie - jest różnica pomiędzy studiem profesjonalnym a domowym. To, że jakieś głośniki, mikrofony czy kable kosztują więcej, niż inne – ma znaczenie.
Nie ma już nagrywania scenki w kilka osób do jednego mikrofonu. Jeżeli ktoś się sypnął, psuł wszystkim robotę.
Oczywiście, trzeba było wszystko grać od nowa. W niektórych studiach graliśmy wieczorem reklamy hurtowo, na przykład piętnaście spotów. Powstawały małe i większe firmy, a każda chciała mieć reklamę. Widzisz, zapomniałem o tym… A trzeba było wyrobić w sobie sprawność takiego zagrania, by na moment wepchnąć się do mikrofonu przed kolegę, a potem odskoczyć. Nie przeszkadzać sobie, nie sapać, nie mlaskać, nie szurać.
I przede wszystkim – spotykaliśmy się. To ważne. Teraz jesteśmy w stanie nagrać reklamę wielogłosową nie widząc się. Czy to jest dobre? Trudno mi wyrokować, bo przecież moja praca polega na tym, że wchodzę do budki i siedzę sam (śmiech).
Ale te spotkania to był nasz Facebook. Gdy przy ulicy Kłobuckiej powstawało – w takich baraczkach - Studio ITI, chodziliśmy do bufetu (wszystko opiera się o bufet…), w którym stał długi stół. I jeśli człowiek miał dużo pracy to wstawał od stołu, szedł do jednego studia, potem do następnego i przychodził kolejny lektor, który się dosiadał. Realizatorzy zwykli wtedy mawiać: „Mamy przy stole kwiat lektorstwa! Gdyby spadła bomba, to nie byłoby komu robić”.
Trudno się doliczyć, dla ilu stacji telewizyjnych czytasz zwiastuny. Kiedy będziesz lektorem oprawowym wszystkich stacji w tym kraju? (śmiech)
Nigdy! (śmiech). Nigdy, bo się znudzę. Nie liczyłem, ile tego jest – po prostu staram się robić to, co dają mi do zrobienia. I lubię to. Każda oprawa programowa ma inny charakter i staram się robić ją inaczej. Z inną emocją i zabarwieniem. Mimo, że – zacytuję klasyka – jedną paszczą.
Nie oglądam telewizji, ale znajomi mówią, że czasem czytam zapowiedź programową, a za chwilę – niechcący – film. Taka kontynuacja.
Po tylu latach na ile czyta się na automacie, a na ile jeszcze się myśli – jak przeczytać? Doświadczony kierowca nie snuje rozważań: „O, muszę ruszyć – czyli będzie jedynka. OK, a teraz trzeba wrzucić dwójkę”.
Pewnie zdarzyło ci się podczas prowadzenia samochodu, że miałeś lukę czasoprzestrzenną. Jesteś w jakimś punkcie i nagle… dwa kilometry dalej. Nic się na drodze nie wydarzyło, byłeś skoncentrowany! Tylko jakoś tak przeskoczyło. Tak się dzieje i to nie jest automatyzm.
Gdybym wpadł w automatyzm, to myślę, że mógłbym skończyć z czytaniem. W szkole teatralnej mawiano, że technika jest po to, żeby – mając ją – nie myśleć o jedynce, dwójce, sprzęgle i gazie, czyli artykulacji i dykcji, o tym jak wymówić i gdzie docisnąć. Zajmujemy się wtedy tylko interpretacją.
A gdy to wszystko złoży się razem - tekst nie idzie z automatu, ale po prostu płynie. Jeżeli spotkasz po drodze obcy wyraz, to litery same się składają. A jeśli się nie złożą… potrafisz w odpowiednim momencie zwolnić i najpierw oko przeczyta, a potem usta dopowiedzą. Wiesz, bo sam tak robisz.
Automatyzm wkrada się wtedy, gdy jest dużo tekstu i mało czasu. Bierzesz jeden, głęboki oddech. Oko czyta szybciej, niż wypowiadają usta, a mózg podpowiada w pół słowa.
Nie lubię słowa „kariera”, ale powiedzmy, że następuje moment, w którym nie musi się już robić wszystkiego. Czego byś nie przeczytał?
Nie czytam spotów wyborczych dla konkretnych partii. Natomiast wiele razy czytałem tak zwane ogłoszenia wyborcze: idź, zagłosuj! W pracy nie jestem apolityczny, ale jestem apartyjny. Nie chcę nadawać sobie wielkiego znaczenia, ale ponoszę odpowiedzialność za to, co mówię.
Dają mi tekst i biorę za czytanie pieniądze. Ale nie mógłbym z przekonaniem powiedzieć: „Zagłosuj, bo oni są wspaniali!” – kiedy wiem, że nie są wspaniali. Nie czytam rzeczy politycznych dla nikogo.
Zatem - czym innym jest zachwalanie golarki Braun, a czym innym partii politycznej.
Skutki uboczne i nieszczęścia, jakie mogą się wydarzyć podczas używania golarki Braun są o wiele mniejsze, niż skutki namawiania kogoś do poczynienia takich, a nie innych wyborów.
Podejrzewam, że czujesz też odpowiedzialność za język. Ostatnio w pewnej grupie lektorskiej pojawił się post, którego autor rozważał, czy poprawiać w tekście ewidentne błędy językowe. Może nie, bo przecież klient tak chce…
Jeżeli mogę nie wspominać o tym, że poprawiłem – to poprawiam czytając. Jeżeli błędy zdarzają się w tekstach reklamowych – życie nauczyło mnie, by nie robić z siebie alfy i omegi. Sugeruję, jak byłoby lepiej. Jestem przecież podwykonawcą, a z drugiej strony jest klient i agencja. Nie mogę wychodzić z pozycji: „Wy się nie znacie, czytam od trzydziestu lat i wiem, jak mam to zrobić”. Sugeruję, używając lektorskiego określenia „ładniej to leży w ustach”.
Oczywiście, że szlag mnie trafia, gdy każą czytać głupoty. A wspomniany problem być może wynika z tego, że młodsze pokolenie jest mniej literacko oczytane. Im więcej książek w życiu przeczytasz, tym więcej poznajesz słów. Zmienia się też sposób myślenia. Oczywiście są tacy, którzy nie czytają książek i są niesamowicie inteligentni. Inteligencja nabyta, wrodzona i tak dalej… ale w pracy lektora bazujemy na słowie! Ręce opadają: „wziąć” czy „wziąść”? „Oryginalny” czy „orginalny”?
Są litery, więc je czytamy. Nie lubię czytać o „krfi” – wolę czytać o „krwi”. Ale to nie musi być „kreW” i „krWawy”, tylko: „krwawy”. Tego się trzymam, to jest mój znak.
Razi mnie też nieprawidłowy akcent, ale to dotyczy wielu osób wypowiadających się publicznie: „zrobiliśmy”, „przeczytaliśmy”. Tudzież wymowa: „zrobiom”, „zrobioł”…
Moje oczy krwawią na widok potworka językowego, który w naszej branży niestety się rozmnaża. To słówko: „lektoring”.
Pierwsze słyszę.
Bo mnoży się głównie na Facebooku, a tam Cię nie ma. Masz o tyle zdrowszą psychikę (śmiech).
Nie słyszałem o lektoringu, ale słyszałem o lektorowaniu. No tak: malujesz – pracujesz – lektorujesz.
Ale skoro lektor nie uczy języków obcych, to znaczy, że jest… „czytaczem”. Dochodzi do zabawnych sytuacji, kiedy opowiadam komuś: „Wiesz, czytałem wczoraj fajny film”. Bo zbitka „czytałem film” jest dla niektórych niezrozumiała; film można obejrzeć, a czyta się książkę (śmiech).
Czy po tylu latach w branży czujesz jeszcze jakieś wyzwania?
Każdy dzień jest wyzwaniem. I lubię czytać. Co więcej, po powrocie do domu lubię sobie przeczytać książkę (śmiech).
Poważnie, czytasz jeszcze prywatnie? Po cichu? (śmiech)
Uwielbiam czytać po cichu, za darmo i dla siebie. A w pracy robię to, co lubię, płacą mi za to i mogę wybierać godziny. Czy może być coś lepszego?
Zdjęcia: Przemysław Strzałkowski / PolscyLektorzy
Asystent planu: Renata Różycka
Bardzo sympatyczny wywiad. Miło „zobaczyć" kolegę po... latach i dojść do wniosku, że w zasadzie się nie zmienił. Bardzo dobrze pamiętam rolę Piotra w serialu pt. „Dwa światy." Szkoda, że nie było ich więcej.
Ogromnie miło jest dostać po publikacji pozytywną "zwrotną". Cieszę się tym bardziej, że to dodatkowo motywuje przy planowaniu, organizowaniu, a potem opracowywaniu kolejnych wywiadów. Dziękuję!
A Piotr jest jednym z tych ludzi, z którymi od razu łapie się flow - bo tak ;) Jestem przekonany, że byłoby tak również wtedy, gdybyśmy się wcześniej nie znali.