Tytuł: Radosław Popłonikowski - Nie jesteśmy gawędziarzami
Autor: Przemysław Strzałkowski
Źródło: PolscyLektorzy.pl
Data publikacji: 03.09.2021
Cykl wywiadów BLIŻEJ MIKROFONU jest przedsięwzięciem portalu PolscyLektorzy.pl. Rozmawiamy z lektorami nie tylko o doświadczeniach zawodowych, ale też o tym, co ich osobiście ukształtowało, co ich porusza poza pracą. O sprawach, których nie znajdziecie w notkach encyklopedycznych. Choć oczywiście polecamy opracowane przez nas biografie w bazie SYLWETKI LEKTORÓW.
Przemysław Strzałkowski polscylektorzy.pl: Spotkaliśmy się w Twoim domowym studio. Podejrzewam, że praca w domu wymaga narzucenia sobie dyscypliny?
Radosław Popłonikowski: To kwestia przyzwyczajenia i wypracowania rytmu, żeby pogodzić sprawy domowe z zawodowymi. Jest to o tyle trudne, że czasami te światy się przenikają. I jakoś idzie – w zależności od tego, jak potrafisz sobie poradzić z tymi przenikaniami (śmiech).
Jesteś tak zwaną „złotą rączką” i wiele rzeczy wykonujesz sam, więc pewnie korci myśl: siądę przed sitkiem później, a teraz przy czymś podłubię.
Szczególnie w sytuacji, gdy siedzę już tak długo przed mikrofonem, że siada mi kręgosłup. A ponieważ nie znoszę siłowni, stwierdziłem, że to jest dla mnie dobry fitness.
Niewiele osób zdaje sobie sprawę, jak ciężka fizycznie potrafi być praca lektora.
To godziny spędzone w jednej pozycji. Jeśli ktoś czyta reklamy, nie ma problemu; spot trwa trzydzieści sekund i nagrywasz kilka dubli. Ale film trwa średnio półtorej godziny i trzeba to wysiedzieć. A przecież nie możesz poruszać się przed mikrofonem, bo zmieni się brzmienie.
Ale sportu nie uprawiasz…
Przestań! (śmiech). Do sportu się nie garnę. Radzę sobie tak, że co jakiś czas jadę na wieś, żeby się fizycznie wyszaleć i zobaczyć, o których mięśniach zapomniałem.
Dźwigam worki z ziemniakami, zwożę z pola słomę albo siano, karmię byki i noszę im wodę. Te byki mają po tysiąc kilogramów. Drażni je każda forma poidła i je urywają, dlatego noszę im wodę w wiadrach.
Podejście do takiego zwierzaczka chyba stresuje?
One są na łańcuchu, a ja nie! (śmiech)
Długo orbitowałeś wokół Łodzi. Tam ukończyłeś Wydział Aktorski, tam pracowałeś w teatrze… Jak to się stało, że Twoje życie zawodowe zaczęło ciążyć od aktorstwa ku lektorstwu?
W dwutysięcznym roku zadzwonili do mnie z agencji, żebym przyjechał na spotkanie z reżyserem serialu „Plebania”. Dostałem rolę, która najpierw miała być zapchajdziurą i przeciwwagą do poważnych spraw, którymi zajmował się proboszcz. Sceny z policjantem o nieco „chłopskim” rozumie miały być śmieszne. A ponieważ się spodobałem, zaczęli pisać pod graną przeze mnie postać coraz więcej scen.
Siłą rzeczy trzeba było stacjonować w Warszawie. Ale stwierdziłem, że serial kiedyś się skończy, więc nie dam im wszystkich dni w tygodniu – i w tych wolnych szukałem pracy jako lektor. Zajmowałem się czytaniem już wcześniej, lubiłem to robić. Potem „Plebania” się skończyła – a ja zostałem w lektorstwie.
Gdy zacząłem czytać i jednocześnie grałem jeszcze przez dziesięć lat w serialu, miewałem problemy z nauczeniem się tekstu. Bo byłem częściej lektorem, niż aktorem. I mózg zaczął przyzwyczajać się do pracy: czytam – mówię – zapominam. Niestety, nie jesteśmy gawędziarzami. Zawsze mówię, że jestem tylko lektorem. Jeżeli nie mam napisane, to nie wiem, co powiedzieć (śmiech).
Przez dwadzieścia lat jeździłeś pomiędzy Łodzią a Warszawą. Wielu aktorów spędzało życie w pociągach…
Dojeżdżałem samochodem, więc nie miałem z kim pogadać.
Stary żart mówi: „Lubię przebywać sam ze sobą. Mogę wtedy porozmawiać z kimś inteligentnym” (śmiech)
Ja też świetnie się czuję w swoim towarzystwie (śmiech). W ogóle się nie nudzę.
To potwierdza, że najlepsi są faceci urodzeni w latach 70. Jakie masz wspomnienia, flesze z tamtego czasu?
Wychowałem się na wsi pod Sieradzem. Moi rodzice mieli gospodarstwo – nie tyle rolne, co ogrodnicze. Zajmowaliśmy się szkółkami drzew i krzewów owocowych. A mnie zawsze ciągnęło do telewizji… Mieliśmy tylko jeden program, bo do drugiego trzeba było mieć specjalną antenę.
Wychowywano nas w duchu chrześcijańskim i w niedzielę zawsze chodziłem do kościoła. Po mszy wszyscy biegli na boisko szkolne, żeby grać w piłę, a ja biegłem do domu, żeby obejrzeć poranek symfoniczny. Bo strasznie lubiłem, jak oni heblowali tymi smyczkami. Nie wiem, skąd się to wzięło…
I gdy patrzę z perspektywy - bardzo lubiłem, jak Jan Suzin czytał westerny. Po poranku symfonicznym często był western. Interesujące, że słyszałem, jak w międzyczasie pali papierosy. Było słychać, jak się zaciąga i szeleści kartkami.
Potem dowiedziałem się, że Suzina zapraszano do łódzkiej wytwórni i grał na taśmę filmową 35mm. Z takiej taśmy emitowano ówcześnie filmy w telewizji. Puszczano dwie: jedną z filmem i drugą z nagraniem lektora. Stąd wziął się podział na akty; dzielono film na dziesięciominutowe fragmenty, czyli rolki taśmy. Problem w tym, że przy pomyłce pod koniec aktu trzeba było zacząć czytanie od początku.
To uczyło precyzji. Teraz można wyciąć i zamienić nawet głoskę.
Teraz bez problemu, ale wtedy… pomyłka pod koniec dziesiątej minuty, o Jezu, przewijanie rolki, papierosek i dalej.
Słuchanie Suzina zostało gdzieś w podświadomości, bo już na studiach zacząłem się interesować pracą z mikrofonem. Byłem w łódzkiej Filmówce w czasach, gdy powstawały pierwsze rozgłośnie komercyjne – Radio Parada, Radio Classic. Zatrudniano nas, studentów, do reklam i oprawy głosowej tych stacji. Stawki były inne, niż teraz, ale wystarczało nam, by się utrzymać. Rodzice nie dawali pieniędzy, a to bardzo uczy samodzielności.
Nagrywaliśmy też w Radiu Łódź na 24-śladowe, piękne Studery – magnetofony z szeroką taśmą. Precyzja polegała na tym, że trzeba było wejść w danym momencie. Czasem reklamę 30-sekundową nagrywaliśmy przez trzy godziny. Zmienialiśmy się przy mikrofonie, a brak możliwości przesuwania dźwięku sprawiał, że należało wszystko przećwiczyć.
Wspomniałeś o porankach symfonicznych w TVP, czyli ciągoty muzyczne miałeś od początku. A potem cięcie – i pojawiasz się z gitarą na przeróżnych scenach.
Z „Bazuny” (Ogólnopolski Turystyczny Przegląd Piosenki Studenckiej – przyp. red.) teraz zadzwonili, bo przez trzydzieści lat chcieli mnie zaprosić i nigdy się nie składało (śmiech). Stwierdzili, że można to zrobić online.
Jeździłem na rozmaite festiwale jeszcze w liceum; do bazy „Pod Ponurą Małpą” w Szklarskiej Porębie, do Krakowa na Festiwale Piosenki Studenckiej, do Olsztyna na Spotkania Zamkowe „Śpiewajmy Poezję”… ten nurt mnie interesował, gdy uczyłem się grać na gitarze. Piosenka turystyczna i poetycka.
Zatem klasyczna ścieżka młodzieńca z gitarą, który wchodzi w klimaty zespołów takich, jak „Wolna Grupa Bukowina”.
Poza tym byłem brzydki, więc musiałem jakoś zwrócić na siebie uwagę dziewczyn. Dlatego zacząłem grać na gitarze. To bardzo ułatwiło różne sytuacje (śmiech).
Podejrzewam, że czujesz u siebie związek muzyki z czytaniem?
To jest bezsprzeczne, każdy język ma swoją melodię. Mówiono nam też w szkole, że słuch muzyczny ułatwia słyszenie języka i interpretację. Każda emocja ma inną tonację, każde zdanie ma inną muzykę.
Czy bywasz zmorą tłumaczy? Ciosasz im kołki na głowie za językowe potknięcia?
Nie jestem z tego powodu lubiany. Tym bardziej, że nieraz trudno przyznać się do błędu. Ale czasem błędy są wręcz szkolne i trzeba zwrócić na nie uwagę.
Jeżeli ktoś myśli, że widz będzie się zastanawiał: „Boże, co ten redaktor napisał?” – to się myli. Nie, widz powie: „Co ten lektor pieprzy?” Bo większość ludzi myśli, że ja tłumaczę film. Istotne jest pierwsze wrażenie, że lektor robi błędy, więc nie mogę ich przepuszczać.
Zjawisko jest chyba szersze. Niejednokrotnie słyszy się, że aktorzy grający w popularnych serialach bywają utożsamiani z postaciami, które kreują.
Gdy grałem w „Plebanii”, kobiety chciały się u Włodka Matuszaka spowiadać… (Włodzimierz Matuszak grał postać ks. proboszcza Antoniego Wójtowicza – przyp. red.) Ludzie z serialu zostali zaproszeni na jakąś akcję promocyjną nad morzem i podchodziły do niego kobiety 60+ mówiąc: „Jak ja bym się chciała u pana wyspowiadać!” (śmiech).
Tylko korzystać! Ty mógłbyś wystawiać mandaty.
Parokrotnie udało mi się ich uniknąć. Zdarzały się sytuacje:
- Aaa, to pan! Ładnie to tak?
- No, panowie! Swojego chcecie karać?
Szkoda tylko, że serial już od dziesięciu lat nie jest emitowany i pamięć bywa krótka. Już nie kojarzą! (śmiech). No i staram się jeździć zgodnie z przepisami…
W studiu widzę gitary i domyślam się, że muzykowanie jest w Twoim życiu wciąż obecne?
Bawię się. Nie mam związanego z tym parcia na szkło, bardziej interesują mnie spotkania z ludźmi, z moimi guru. Ostatnio mam fajną współpracę z Tadkiem Woźniakiem.
To w ogóle dłuższa historia, bo doszliśmy do wniosku, że spotkaliśmy się po raz pierwszy w latach 90. A nawet graliśmy wtedy wspólny koncert w Jeleniej Górze – na Górze Szybowcowej. To było pierwsze, polskie Woodstock… Koncert trwał dwanaście godzin. Poezja śpiewana, mnóstwo wykonawców. Między innymi: Tadek Woźniak, Andrzej Poniedzielski, Mirek Czyżykiewicz, Czerwony Tulipan, Stare Dobre Małżeństwo, nawet Maryla Rodowicz… i ja! (śmiech). Też tam byłem, mam nawet plakat!
To było jeszcze przed szkołą teatralną. Potem szkoła, spektakl dyplomowy „Opera za trzy grosze” Bertolda Brechta i… kto robi opracowanie muzyczne? Tadek Woźniak!
Po premierze kontakt się urywa. Rok dwutysięczny – „Plebania”. Kto robi muzykę do czołówki serialu?
Tadeusz Woźniak!
I widujemy się znowu na bankietach (śmiech). Po skończeniu serialu znów była przerwa, ale ostatnio kontakt odżył na gruncie towarzyskim. Tadek zmontował też grzecznościowo teledysk do mojej piosenki na „Bazunę”.
Faktycznie, jest w tym paluch przeznaczenia.
Nigdy nie próbowałem specjalnie spowodować, żeby to się działo. Jeśli się dzieje – świetnie. Jeśli się nie dzieje – też świetnie.
Skoro już mowa o przeznaczeniu… Dostałeś się na Wydział Aktorski za pierwszym razem, czy miałeś jakieś perypetie?
Zaraz po liceum nie dostałem się do krakowskiej PWST. A dlaczego? Najpierw jest komisja ruchu, przed którą występuje się w obcisłym kostiumie, najlepiej trykocie. Chcą zobaczyć, czy nie masz deformacji ciała. Ważyłem wtedy o 15 kilogramów mniej, więc jakoś wyglądałem… Ale w Krakowie przyjmowali zazwyczaj przystojnych facetów. Ja do takich nie należę, więc podpierałem się gitarą. Mógłbym być raczej uważany za aktora charakterystycznego.
Utwierdzili mnie w przekonaniu, że nie powinienem być aktorem. W karcie egzaminacyjnej otrzymałem wpis: „Idealny… brak proporcji ciała”. Nie wiem, o co im chodziło (śmiech). Do tej pory zachodzę w głowę! Rok później dostałem się do Filmówki i wylądowałem na roku u Machulskiego. Jemu nie przeszkadzał mój brak proporcji, za to bardzo go ujęła gra na gitarze (śmiech).
Wygodny wymyk z tym „brakiem proporcji”. Może oznaczać wszystko i nic zarazem.
W ten sposób już na początku odsiewali tych, którzy - według nich – nie zapowiadali się dobrze. A potem mieszkałem w Krakowie jeszcze pół roku... Zarabiałem grając na Floriańskiej, dokładnie na schodku Muzeum Farmacji.
Coś podobnego! Byłeś ulicznym bardem?
W jeansowym mundurku, długich włosach i ciemnych lennonkach. Mnóstwo fajnych ludzi i sytuacji… Mieszkałem wtedy na miasteczku studenckim w akademiku „Akropol”. Najpierw na waleta u kogoś w pokoju, a potem na trawniku w namiocie. Miałem się gdzie wykąpać i wysikać, więc nie było problemu.
I regularnie dojeżdżałem do pracy tramwajem. Trafiłem na świetny czas; żył jeszcze wtedy Skrzynecki, a „Piwnica pod Baranami” organizowała urodziny Sławomira Mrożka. Floriańska była na czas Nocy Mrożkowskiej zamknięta i udekorowana na wzór ulic paryskich; pod Barbakanem stało niby-wejście do Luwru, w którym sprzedawali wódę, w połowie ulicy stał wiatrak Moulin Rouge, a u zbiegu z Rynkiem zbudowano dużą makietę Wieży Eiffla.
Siedzieliśmy z grupą znajomych z „Akropolu” pod pomnikiem Mickiewicza. Młodzi i gniewni, a tu trzeba było kupić totalnie drogi bilet, żeby wejść. – Wszyscy wejdą i będą mogli chłonąć atmosferę, a mnie nie stać! – myślałem. Wtedy podszedł gość w garniturze, odchylił połę, wyjął wejściówki i mówi: „Masz! Grasz na Floriańskiej, to będziesz robił klimat.” (śmiech)
Ludzie wrzucali mi pieniądze. Siedziałem na schodku Muzeum Farmacji opierając się o drzwi, które otworzyły się tak nagle, że prawie wpadłem z gitarą do środka. – Pan tutaj gra? A czy moglibyśmy poprosić na górę, na mały koncert? – mówi facet. – Z przyjemnością! – odpowiadam. Okazało się, że farmaceuci z całej Polski mieli dobrą imprezę. Poczęstowali mnie przekąskami z ogromnego, hebanowego stołu na środku sali. Dałem godzinny koncert, gość wziął ode mnie kapelusz, przeszedł wśród słuchaczy i mi go oddał – w środku był stos banknotów. Pamiętacie zielone pięćsetki z Chopinem? Pełno tego było! Nie wiedziałem co z nimi zrobić, więc podziękowałem, założyłem kapelusz i wyszedłem. Na dole czekali kumple.
- Gdzie byłeś? Gdzieś ty polazł?
- Koncert miałem na górze… Idziemy do wejścia do Luwru!
Przepiliśmy wszystko co do złotóweczki! (śmiech). To była impreza do białego rana. Następnego dnia nie poszedłem do pracy, ale później znów grałem. Zarabiało się na tym niezłe pieniądze.
Ale jak uniknąłeś zgarnięcia do wojska?
Dzięki temu, że od października przyjęli mnie do opolskiego Studium Kulturalno-Oświatowego. Poszedłem na kaowca! (Kaowiec - instruktor kulturalno-oświatowy, który na różnych imprezach miał dbać o odpowiedni poziom rozrywki. W PRL własnego kaowca zatrudniały większe zakłady pracy, jak również wszystkie ośrodki wypoczynkowe – przyp. red.) To była jedna z niewielu uczelni pseudo-artystycznych, które chroniły przed wojskiem.
Poznałem tam Elę Zapendowską, która w tych czasach szkoliła Edytę Górniak – jeszcze przed jej debiutem w „Metrze”.
Czego tam uczyli?
Na jedne zajęcia przestałem w ogóle chodzić, bo uważałem, że nie przydadzą mi się w czymkolwiek. Była to „Technika pracy umysłowej”. I jeszcze na dwa inne, bo prowadzącego profesora nie lubiłem. Oczywiście na koniec mnie oblał, ale na szczęście dostałem się już do Łodzi.
Jednak mieliśmy tam zajęcia teatralne i dzięki nim przygotowałem się do egzaminu. Sławek Kuligowski przygotowywał mnie z tekstów. Miałem miejsce, w którym mogłem ćwiczyć. Wystawiliśmy nawet spektakl „Męczeństwo Piotra Oheya” Sławomira Mrożka. Boże, jakie to stare dzieje…
W międzyczasie nagrałem płytę, a właściwie kasetę. Wygrałem konkurs „Śpiewać każdy może”, a nagrodą była sesja nagraniowa w studiu „Mrowisko”. Nagrywał mnie – nieżyjący już – Marek Jabłoński. Potem poszliśmy do opolskiego radia, w którym znajomy Marka zgrał materiał na taśmę ferromagnetyczną. Kasetę musiałem sam wyprodukować, więc poszedłem do kopierni z taśmą-matką. Przegrali mi tysiąc egzemplarzy. Według projektu koleżanki zrobiłem sam okładkę, a potem sprzedawałem kasety na różnych koncertach. Dość szybko się rozeszły, bo ludzie byli wtedy spragnieni takiego smęcenia przy gitarze. Mam gdzieś tę kasetę. To cudna pamiątka, ale słuchać się tego nie da! (śmiech)
Mówiłem o znajomym z radia… Cięcie – dziesięć lat później. Zostałem zatrudniony po raz pierwszy przez TVN jako głos programu „Agent”. Przyjechałem na nagranie zdenerwowany, bo wiesz, telewizja…
I wszyscy święci będą zaraz oceniać.
Tak! Wszedłem do studia nie zauważając nikogo, wlazłem do lektorki, robię. Zrobiłem, wychodzę, a realizator mówi: „Cześć. My się znamy. Miałeś wtedy długie włosy, ale pamiętam po głosie.” I to był Przemek Gorlas! (śmiech). Zapamiętał mnie z Opola. (Przemysław Gorlas jest realizatorem dźwięku pracującym od wielu lat przy topowych produkcjach TVN – przyp. red.)
Ucho realizatora! Nagrywasz głównie szeptanki. Nie korciły Cię audiobooki?
Są dla mnie nieopłacalne. Dlatego, że nie umiałbym nagrywać a vista, a przygotowanie do nagrania książki – czyli przeczytanie jej wcześniej od początku do końca, jak zostałem nauczony w szkole – pochłania zbyt wiele czasu. Trzeba przemielić książkę przez siebie, wymyślić na nią jakiś sposób.
Wzorem dla mnie jest „Moskwa – Pietuszki” w interpretacji Wilhelmiego, z czasów, gdy nagrywał dla Polskiego Radia. To niedościgniony wzór audiobooka; nie interesuje mnie coś poniżej tego. A przy czytaniu a vista często słychać, że ktoś nie wie, o czym czyta. To znaczy udaje, że wie. Wiesz, mógłbym to zrobić, bo doświadczenie na to pozwala, ale… sumienie już nie (śmiech).
Co masz teraz na warsztacie?
Niedawno skończyłem wersję australijską „Love Island” dla Polsatu, robię bardzo dobry serial „Bulletproof” dla Canal+, nagrywam też dla nich audiodeskrypcje do programu „Daleko od miasta”, co jeszcze… no, jest tego od metra. Dokumenty o Majach, fajny serial „Baptiste” – o gościu wyspecjalizowanym w szukaniu osób zaginionych. Wszystkie sezony „Przyjaciół” dla HBO…
Radosław Popłonikowski poleca!
Zdjęcia: Przemysław Strzałkowski / PolscyLektorzy
Asystent planu: Renata Strzałkowska
Brak komentarzy