Publikacje o lektorach
ARTYKUŁY, AUDYCJE, FILMY

Permanentny przegląd prasy, portali internetowych, społecznościowych, radia i telewizji. Zbieramy wszelkie publikacje na temat lektorów i ich pracy. Efekt naszych poszukiwań znajdziesz w tym dziale. Jeśli masz coś czego tu nie ma, podziel się linkiem! Koniecznie daj nam znać!

Tytuł: "Czas pogardy dla słowa". Rozmowa z aktorem i mistrzem audiobooków Krzysztofem Gosztyłą
Autor: Magdalena Piekarska
Źródło: https://www.press.pl/tresc/82606,_czas-pogardy-dla-slowa__-rozmowa-z-akt...
Data publikacji: 13.07.2024

 

„Arcymistrz, który słowem tworzy światy, maluje duszę, zaplata czas”. „Dla mnie ten głos to wehikuł czasu” – tak piszą o Panu słuchacze audiobooków. Chyba przyjemnie czytać takie rzeczy.

Zaraz mogę Pani przeczytać parę odmiennych komentarzy. I powiem, że to nieprzyjemne czytać takie rzeczy. Poszukać?

Ja na takie nie trafiłam.

Niech Pani będzie, ale obawiam się, że nie tak trudno je odnaleźć.

Wiem jednak, jakie słowo popsuje Panu każdy komplement – wystarczy, że ktoś powie „genialny lektor”. Ten „lektor” jest niefortunny?

Oczywiście! Jest to głupie po prostu. Z innego powodu cenimy Krzysztofa Hołowczyca, a z innego powodu pana, który jeździ szkolnym autobusem. Pan, który zawozi dzieci do szkoły, jest oczywiście szoferem – to słowo z francuskiego oznacza kierowcę. Ale czy przyszłoby pani do głowy mówić w wywiadzie z Krzysztofem Hołowczycem „szofer”?

Mógłby się obrazić.

O nim mówimy „rajdowiec”, nawet nie „kierowca”. Dlaczego więc ze mną ma być inaczej? Lektor czyta Pismo Święte w kościele lub prowadzi lekcje języka obcego.

Do Pana tylko aktor?

Szanowna Pani, może być muzyk, bo takie jest moje pierwsze wykształcenie, a może być również aktor. A Pani chciałaby uchodzić za spikerkę, bo spika?

Czy kiedy staje Pan na scenie w teatrze lub siada przed mikrofonem w studiu nagrań, są to różne rodzaje aktorstwa?

Oczywiście. Jest aktorstwo filmowe, jest aktorstwo teatralne. Jeszcze czym innym jest aktorstwo estradowe, a co innego oznacza aktorstwo w Teatrze Polskiego Radia. Za każdym razem używa się innych środków. Innym aktorstwem posługiwał się Charlie Chaplin, a innym ja, kiedy nagrywam „Pana Tadeusza”. Mnie nie widać, a jego tylko lub aż widać. Aż, bo żyjemy w erze obrazków, kiedy grafika pokazująca, jak używać ekspresu do kawy, jest ważniejsza niż instrukcja pełna słów. To są nasze czasy. Czasy pogardy dla słowa. A ja zajmuję się słowem. Może to są też czasy pogardy dla opery, ale ona kwitnie. Może są to też czasy pogardy dla muzyki, ale ona ma się świetnie. Słowo jest w odwrocie. Tłum, który ma w domach ekrany, dochodzi do wniosku, że jeśli czegoś na nich nie widzi, to pewnie nie istnieje.

Jednak otwiera się przestrzeń dla słowa mówionego. Mniej czytamy, za to dużo słuchamy – literatury, podcastów, wywiadów.

Ta przestrzeń jest małą niszą. Gdybym teraz zagrał w ekranizacji „Diuny” Franka Herberta, obejrzałoby mnie prawdopodobnie kilkadziesiąt, a może kilkaset milionów ludzi. Mojego audiobooka wysłucha najwyżej kilkadziesiąt tysięcy. A to oznacza, że postępuję wąską ścieżynką, która nie ma nic wspólnego z autostradą.

Ale na tej wąskiej ścieżynce jest Pan bezkonkurencyjny.

Kiedy w Teatrze Polskiego Radia dostawałem pierwsze zlecenia na czytanie wybitnych powieści, zwierzyłem się starszym kolegom, jak to widzę. I usłyszałem: „No nie, młody kolego, chyba pan nie zamierza tego czytać, charakteryzując postaci?”. Ja na to, że taki właśnie mam zamiar. „Nie, to niedopuszczalne” – orzekli.
Nie posłuchałem tych uwag. A choć potem znalazłem wielu naśladowców, to uważam, że jestem pierwszym audiobookowym wykonawcą, który postawił na aktorstwo, w zakresie lektorstwa. Jestem więc raczej „opowiadaczem” niż „czytaczem”. Głośne, bezbarwne, eleganckie czytanie w ogóle mnie nie interesuje.

U Pana inaczej mówią nie tylko kobiety i mężczyźni, nie tylko młodzi i starzy, zdrowi i chorzy, bezzębni i osiłkowie, ale nawet głupi i mądrzy. Innym głosem obdarza Pan kogoś, kto mówi w obcym języku od lat, a innym świeżego emigranta. Mam wrażenie, że czasami idzie Pan dalej niż sami autorzy książek w charakteryzowaniu postaci.

Pewnie ma Pani rację. Po pierwszych zinterpretowanych tytułach z cyklu opowieści Remigiusza Mroza autor powiedział mi, że teraz pisze inspektora Osicę – w serii o komisarzu Forście – pod kątem tego, co wysłyszał w mojej interpretacji.

To też powinno znaleźć się na liście ważnych komplementów.

Ja nie czekam na komplementy. Chcę powiedzieć, że bardzo poważnie pracuję nad literaturą i że być może mój wkład w to, że audiobook w Polsce ma się coraz lepiej, polega na tym, że jako pierwszy zawiesiłem poprzeczkę cholernie wysoko. Ci, którzy słyszeli „Millennium” Stiega Larssona w moim wykonaniu, zrozumieli, na czym polega różnica między czytaniem przez lektora a aktorską interpretacją. Po „Millennium” odezwał się do mnie Grzegorz Pawlak, który jest świetnym i bardzo popularnym lektorem. Powiedział, że to ja nadaję teraz ton. Myślę, że dzięki temu wielu kolegów i wiele koleżanek zrozumiało, że nie wystarczy po prostu wyraźnie czytać, mieć miły głos i przyjemną dykcję. Owszem dykcja i miły głos są dobre dla lektorów, ale nie dla tych, którzy interpretują beletrystykę.

Zastanawiam się wciąż, jak to się dzieje, że w Pana wersjach każda postać mówi innym głosem.

Jestem człowiekiem pracowitym. Nigdy nie przychodzę przed mikrofon z tekstem, którego nie znam. Nigdy nie nagrywam czegoś, czego przedtem przy tym biurku, przy którym teraz siedzę, nie przeczytałem. Czytam i robię notatki. Obsadzam bohaterów czytanych książek.

Jak?

Zwyczajnie, robię sobie obsady, opisuję postaci, zbieram wszystkie informacje ich dotyczące i notuję je sobie, żeby zrozumieć, czy ten człowiek jest wysoki, niski, silny, słaby, gwałtowny, lakoniczny, czy jest lunatykiem, czy angielskim flegmatykiem, łysy czy owłosiony, jakie ma kompleksy? Starając się go zrozumieć, notuję najdrobniejsze uwagi, bo zwłaszcza w książkach sensacyjnych, kryminalnych, thrillerach, autorzy wyposażają nas w cząstkową wiedzę o postaciach – tu przemycą troszeczkę, 50 stron dalej znów parę szczegółów, 30 stron znów troszeczkę.
A potem mówię sobie: „Kurczę, przecież ten bohater to wypisz wymaluj młody Leon Niemczyk”. I trzymam się tej myśli, aż coś jej zaprzeczy i powiem: „Nie, to raczej Zaczyk. Tak, to Stanisław Zaczyk!”. A potem dociera do mnie, że to nie jest ani Niemczyk, ani Zaczyk, tylko Henryk Bista. Ale nie staram się naśladować Bisty. W żaden sposób.
Po prostu, gdy mam np. w wyobraźni, że teraz Wiesław Michnikowski rozmawia z Mieczysławem Czechowiczem, to żadnego z nich nie pomylę, interpretując. Bo nawet jeśli mija potem 50 stron, a ja wiem, że to Michnikowski rozmawia z Czechowiczem, to jakże mógłbym pomylić tak charakterystyczne osoby? Zwykle robię obsady tymi z nieżyjących kolegów, których miałem szansę poznać i którym wyjątkowo wnikliwie przypatrywałem się w ich pracy. Skoro już wspomniałem Stanisława Zaczyka, to dwa lata temu słyszałem w radiu, jak recytuje poezję i gdyby żył, to teraz bardzo chciałbym mu podać rękę w podzięce.

Obsadza Pan nieżyjących kolegów dlatego, że byli lepszymi aktorami?

Trudno powiedzieć. Na pewno głębiej wryli się w moje serce. Moim celem jest dobro mojego słuchacza. Więc przy pierwszym pojawieniu się bohatera zabarwiam go ekspozycyjnie, by potem, gdy powróci w dalszych dialogach, słuchacz przypomniał sobie od razu jego barwę.

Jest taka postać gangstera pochodzącego z terenów Jugosławii, który mówi po szwedzku, a który pojawia się w „Millennium” Stiega Larssona. Zastanawiałam się, jak Pan myślał o takich skomplikowanych językowo postaciach.

Każdy pisarz i każdy aktor nadstawia ucha. W tramwaju, w pociągu, przed telewizorem, w radiu. Notuję, zapamiętuję odmiany języka. Decydujące są zawsze słuch, smak, poczucie wiarygodności i piękna. Dlatego warto słuchać jak najwięcej Mozarta i wielkiej prawdziwej muzyki, bo to ona pozwoli nam potem zaśpiewać prostą piosenkę w sposób, który będzie ujmujący.
Jeżeli wyrobimy w sobie gust, to wiemy, czy jeszcze dalej posunąć się w zniekształcaniu języka polskiego, czy już tyle wystarczy. Czy dalej idziemy w kierunku ruszczyzny, czy jest już jej za dużo. A może należy skorzystać z ruszczyzny troszkę doprawionej germanizmem? Nie wiem, nie jestem zrazu pewien, ale sprawdzam, jak by to zabrzmiało.
Nie ma gotowych rozwiązań, tylko ucho i własny takt, słuch, smak. Nic więcej.

Co jest jeszcze w notatkach, z którymi przychodzi Pan do studia nagrań?

Niewiele. Jak zaczynałem, było tego więcej. Ale dzisiaj są tylko uwagi dotyczące obcych nazw własnych, które sobie tam zaznaczam. No i oddzielne karteczki, w których robię obsadę. Niekiedy zerkam w te notatki. Są tam wskazówki, żeby w jakiejś scenie zagrać agresywnie, bo wiem, że dwie sceny dalej atmosfera się zmieni. I chodzi o to, żeby wydobyć kontrastowość.

Jak należy dbać o swój głos?

Trzeba w młodości otworzyć gardło.

Co to znaczy?

Śpiewać jak Romowie lub Czarni. Jeżeli ktoś pojmie to w młodości, właściwie nie powinien mieć do starości żadnych kłopotów z głosem. Śpiewanie cygańskich romansów po rosyjsku i śpiewanie soulowych pieśni to w gruncie rzeczy jedno i to samo. Trzeba otworzyć gardło – tego nie da się inaczej wytłumaczyć.

Pan otwierał gardło cygańskimi romansami czy soulem?

Kiedy byłem dzieciakiem, soul można było usłyszeć tylko na kiepskich odbiornikach w Radiu Luxembourg. Za to można było kupić płytę azerbejdżańskiego Roma, wtedy nazywanego Cyganem, który śpiewał po rosyjsku, a nazywał się Nikolaj Sliczenko. Śpiewałem wraz z nim.

Jakie grzechy popełnił Pan wobec swojego instrumentu – głosu? Papierosy? Kilka lat temu przyznał się Pan do tego nałogu.

Paliłem 60 lat. Teraz nie palę. No bo cóż... Okazało się, że ściga mnie nieprzyjemny nowotwór, a nie chciałbym chodzić z torebką na brzuchu. Teraz myślę, że wszystko jest w najlepszym porządku, bo po licznych chemiach i dwóch operacjach jest czysto.
Ale spotkał mnie też zawał. Notabene, gdy nagrywałem pierwszą powieść Alistaira MacLeana, czyli „H.M.S. Ulisses”. Przerwałem nagranie, powiedziałem do realizatora: „Panie Mirku, coś niedobrze jest. Nie wiem. Boli mnie pod prawą łopatką. Cholerny ten reumatyzm. No cholerny. No to co, panie Mirku, może zrobimy przerwę? Zapalę sobie. Mam w portfelu środki przeciwbólowe”. No i wróciliśmy do pracy po tej przerwie na papierosa i środkach przeciwbólowych. Ale ból nie minął. A ja nie byłem w stanie myśleć o tekście, tylko o bólu. Parę minut później, gdy wsiadłem do samochodu, było już bardzo źle. Mimo to ruszyłem, uruchomiłem moją panią, poprosiłem, żeby załatwiła mi lekarza, że wygląda mi to na zawał. Dojechałem jakoś do domu. Wjechałem do garażu, trasa z garażu do salonu, nie wiem, może siedem czy osiem metrów, była jedną z najtrudniejszych w życiu. Zdjąłem buty, opuściłem szelki, wyciągnąłem koszulę z dżinsów, otworzyłem okno na werandę, bo był maj. Po trzech minutach była moja Asia, poprosiłem ją o wiele, wiele acardów. Pytała, czy pięć. Ja powiedziałem: „Daj spokój, dziewczyno, piętnaście”. Pięć minut później był już zamówiony przez nią zespół ratunkowy. W szpitalu natychmiast znalazłem się na stole – poważny zawał, cztery stenty.
To była również jedna z przyczyn, które zdecydowały, że mogąc być dobrym i przydatnym aktorem teatralnym starszego pokolenia, wycofałem się. Dogrywam „Kwartet” Harwooda, biorę udział w wieczorze poświęconym stuleciu urodzin Gustawa Holoubka, ale nie uczestniczę już w próbach do nowych spektakli.
No a z papierosami tak w ogóle bywa bardzo różnie. Wśród wokalistów operowych istnieje zasada, że jeżeli zrobiłeś karierę, paląc, to nie rzucaj. I odwrotnie, jeżeli udało ci się osiągnąć sukces, nie paląc, to nie zaczynaj.

Czy audiobooki nie są dobrą odpowiedzią na Pana introwertyczną naturę? Sam Pan reżyseruje wielką literaturę, sam Pan ją obsadza i sam w niej gra.

Jest w tym pewna ulga. Jednak rozpocząłem swoją drogę aktorską, grając rolę tytułową w „Królu Edypie” Sofoklesa.

Jako młody aktor.

Jako student czwartego roku. Ale grałem też Kosakowskiego w „Księdzu Marku” Słowackiego, cara w „Kordianie”, Ryszarda Straussa w „Kolaboracji” Harwooda, Horodniczego w „Rewizorze” Gogola. Zagrałem wiele wielkich teatralnych ról. Wreszcie moje musicalowe spotkania: grałem „Sztukmistrza z Lublina”, śpiewałem songi Zygmunta Koniecznego do tekstów Agnieszki Osieckiej, „Człowieka z La Manchy”, czyli Don Kichota Cervantesa w jednym z najsłynniejszych musicali świata, Tewje Mleczarza w „Skrzypku na dachu” i Tejrezjasza w „Królu Edypie” w ostatniej wielkiej reżyserii Gustawa Holoubka.
Uwielbiam kontakty z miłymi kolegami. Nie ma nic lepszego. To jedna z piękniejszych rzeczy, jakie spotykały mnie w życiu. Niestety człowiek nie ma wpływu na to, czy będzie mieć kontakt tylko z miłymi kolegami. A wówczas rzecz zaczyna się komplikować. Uczymy się już od szkoły, od pierwszych semestrów wydziału aktorskiego, żeby nie wstydzić się za innych. Może nie nauczyłem się tego w wystarczającym stopniu. Dlatego chociaż doskwiera mi w jakimś sensie samotność, to uważam ją za swój przywilej.

A gdyby miał Pan wybierać, co byłoby tym ważniejszym, bliższym sercu doświadczeniem – rola Horodniczego w „Rewizorze” czy nagranie „Pana Tadeusza”, które było Pana inicjatywą, zrealizowaną w dodatku za Pana własne pieniądze?

Najbliższe sercu jeszcze nie zostało nagrane. A pośród tych, które zostały nagrane, bardzo lubię „Klub Pickwicka“ Dickensa. Choć „Pan Tadeusz” ma szczególne znaczenie, dlatego że został okupiony wielką pracą i wydatkami z prywatnego funduszu. To nagranie nigdy się nie zwróci, a przynajmniej nie za mojego życia. Chciałbym, żeby ludzie, którzy je wypożyczają, wiedzieli, że dostaję za nie w skali kwartalnej jakieś 123 złote, 41 na miesiąc.

[...] Powiedział Pan kiedyś „nie ma interpretacji bez premedytacji”. Co to znaczy?

Mówię tak, jeżeli jakiś kolega, jakkolwiek się nazywa, upiera się, żeby wydawnictwo napisało, że ten audiobook „Zbrodnia i kara” jest w jego interpretacji. A ja potem słucham i wiem od piątej minuty, że on tego wcześniej nie czytał, zanim nie usiadł z tym tekstem przed mikrofonem. To powiedzenie jest dedykowane tym moim kolegom, którzy mają tę czelność, by nie powiedzieć bezczelność, żeby interpretować bez uprzedniego przeczytania dzieła, bez premedytacji. Bo usiąść przed mikrofonem można dopiero wtedy, kiedy wiesz, co czytasz, wiesz, jak i jakich narzędzi musisz użyć. Jeżeli ten proces ci nie towarzyszy, to jest chucpa, a nie praca.

 

Czy Krzysztof Gosztyła lubi swój głos? Jak nad nim pracował? Kto jest jego mistrzem? Dlaczego kropka ma większe znaczenie niż przecinek? Czy nagrywanie się opłaca? Polecamy lekturę całego wywiadu w magazynie "Press".

 

 

 

 

Brak komentarzy

Studio Medianawigator.com

reklama

Agencja MediaNawigator.com

Powered by:

Bank głosów Mikrofonika.net

reklama