Publikacje o lektorach
ARTYKUŁY, AUDYCJE, FILMY

Permanentny przegląd prasy, portali internetowych, społecznościowych, radia i telewizji. Zbieramy wszelkie publikacje na temat lektorów i ich pracy. Efekt naszych poszukiwań znajdziesz w tym dziale. Jeśli masz coś czego tu nie ma, podziel się linkiem! Koniecznie daj nam znać!

W cyklu wywiadów BLIŻEJ MIKROFONU rozmawiamy z lektorami nie tylko o doświadczeniach zawodowych, ale też o tym, co ich osobiście ukształtowało, co ich porusza poza pracą. O sprawach, których nie znajdziecie w notkach encyklopedycznych. Choć oczywiście polecamy opracowane przez nas biografie w bazie SYLWETKI LEKTORÓW.

Przemysław Strzałkowski polscylektorzy.pl: Ogromnie miło spotkać się z lektorem, który użyczył głosu między innymi w słynnej kampanii „Łódka Bols”, prowadzonej przez agencję McCann Ericksson.

Zbigniew Moskal: Tak, w pierwszej wersji. Byłem w domu, gdy około siedemnastej zadzwonił telefon. „Zbychu, przyjedź szybko!” Okazało się, że jakiś lektor nie wytrzymał nerwowo podczas sesji i… wyszedł, bo było tam wiele osób z różnych krajów, które forsowały swoje uwagi nie mając pojęcia o języku polskim. Trwały przepychanki, aż w końcu udało mi się nagrać hasło „Przygoda dla odważnych” z prawidłowym akcentem. Bo obcokrajowcy z agencji reklamowej upierali się przy nieprawidłowym polskim akcencie i nasi z polskiej agencji toczyli z tamtymi „bój”. Stałem przed mikrofonem dobrą godzinę i nie było to lajtowe nagranie.

Wszyscy wiedzieli, że w” Łódce Bols” chodzi o wódkę, bo tak obchodzono wtedy przepisy. A paradoksalnie zachwalałeś pięknym barytonem alkohol, z którym sam postanowiłeś skończyć.

To był proces. Miałem długie przerwy, a czasem wpadki. Na szczęście jestem otoczony ludźmi, którzy są jak Secret Service i natychmiast rzucają się, żeby mnie chronić przed samym sobą. Trudność polega na tym, że człowiek buntuje się przed zmianą świadomości. To nie mija i wciąż jestem zagrożony, bo mechanizm mogą uruchomić skrajne emocje; radość wywołana sukcesem lub smutek.
Jestem teraz w otoczeniu wspaniałych ludzi z kursu powieściopisarskiego. Jestem w dobrym momencie i w tym miejscu, w którym chciałem być. Musiało widocznie minąć tyle lat… Podejrzewam, że wszystko ma swój czas. Nie odniosłem jako lektor wielkiego sukcesu, a przecież koledzy dobrze zarabiali i budowali domy za pieniądze z czytania. Widziałem kiedyś, jak kolega z trudnością szuka miejsca w notatniku na wpisanie terminu, bo było tam tak gęsto, że aż czarno. Ale nie wiem, czy teraz potrafiłbym się tak bardzo cieszyć z czytania na przykład ”szeptanek” całymi dniami.

Rozumiem, że alkohol nie pomagał w karierze.

Postawmy sprawę jasno: zniszczył moje pierwsze i drugie małżeństwo, utrudnił rozwój drogi zawodowej. Pomimo, że chciano mnie angażować, gdy już nabrałem sprawności. Bo wcześniej często słyszałem: „Panie Zbyszku, świetnie pan brzmi, ale nagrywanie trwa zbyt długo, nie mamy tyle czasu”. Niektórzy byli od razu gotowi, a ja nie miałem tego spokoju. Wytrącało mnie z równowagi, że dykcja mikrofonowa to nie to samo, co dykcja sceniczna.
Muszę wspomnieć, że na rynek warszawski wprowadzili mnie Państwo Brzostyńscy. – Masz tu przyjechać! – powiedzieli. Jacek wysłał mnie w zastępstwie na swoje nagranie, zapewniając, że „przyjdzie dobry lektor”. A ja – pierwszy raz! Myślałem, że ekipa w studiu dostanie szału… Nie byłem przygotowany do tego zawodu i musiałem się go nauczyć. A potem mógłbym wejść na dobry tor, ale choroba bardzo mi przeszkodziła.

 


Wspomniałeś o pisaniu – jaka droga prowadziła Cię do tego, co nazwałeś „mistyczną, wspaniałą męką twórczą”? Jak dojrzałeś do pisania?

Do pisania ciągnęło mnie już w liceum. I pamiętam moment, w którym zaimponowała mi sława; gdy byłem w późnej podstawówce, na Stadion Ludowy w Sosnowcu przyjechała ekipa „Czterech pancernych i psa”. Ściągnięto dzieci z wszystkich szkół i wypełniony po brzegi stadion entuzjastycznie witał aktorów.
Nie grałem zbyt dobrze w piłkę, nie umiałem się bić, byłem trochę wycofany. I pomyślałem: „Też bym tak chciał… żeby tak mnie witano i fetowano… wtedy pokazałbym wszystkim kumplom z podwórka jakim to ja jestem osobnikiem!” Chodziło o szacun na dzielni (śmiech).

Chyba we wszystkie zawody twórcze wpisana jest potrzeba uznania, a nawet element narcyzmu…

Mam to, co mają wszyscy, choć widzą tylko u innych. Nie narcyzm w sensie klinicznym, ale tak zwaną „postawę narcystyczną”. Znam siebie na tyle, że nazywam pewne rzeczy bez otoczki fałszywej skromności. „Siedź w kącie – znajdą cię”. Nie, już tego nie mam i od pewnego czasu trudno to u mnie polubić (śmiech).

Zatem zalążki pisarstwa i aktorstwa tkwią w człowieku od początku? Kiedy zapala się ta lampka?

Imponowało mi wyróżnienie się z tłumu. Sądzę też, że trzeba urodzić się z genem „chcę być artystą”. W liceum chciałem już być aktorem; maturę z matematyki zdałem wyłącznie dzięki ściągom, bo byłem słaby ze ścisłych.
Pamiętam, co przyświecało mi w czasach świetności Holoubka i Łapickiego – to była elita, której dokonania intensywnie śledziłem. I o zawodzie aktora myślałem dość prostacko. Fajnie być sławnym aktorem, bo masz wtedy powodzenie u kobiet… Wino, kobiety i śpiew. I ten splendor! Owszem - miałem motywację, którą rodziła zazdrość o „fajne życie aktorów”. Tak, raczej prymitywną (śmiech). Ale wówczas była to jednak iskra.

Właśnie, szukam zapalnika.

Gdy dostałem się na studia pedagogiczne do Słupska założyłem teatr, bo okazało się, że w ogóle go nie było. Zafascynował mnie „Pan Cogito” Zbigniewa Herberta i zrobiliśmy na jego podstawie spektakl. Uważam, że była to premiera światowa dzieła Herberta (śmiech).
Moje wizje i pomoc kolegów doczekały się jakiejś nagrody dziennikarzy. Nasz studencki teatr jeździł na festiwale i miał nawet opiekę ministerstwa!

W Słupsku młodość spędził Dariusz Odija, który również udzielał się w teatrze. Ale jest o siedem lat młodszy, więc mogliście się „minąć”.

Być może… Słupsk to małe, ale urokliwe miasto, które miało - a może i ma - wysoki, bardzo wysoki poziom gastronomiczny. Wtedy trzy lub cztery knajpy były znane w całej Polsce.
Przypomniała mi się sytuacja, która utwierdziła mnie w przekonaniu, że powinienem – szumnie mówiąc – kroczyć drogą ku tajemnicy sztuki. Po poborze do wojska wylądowałem w piechocie i próbowałem jakoś się tam ustawić. Wiedzieli, że robiłem teatr. Dostałem zadanie: zorganizować kolegów i przygotować przedstawienie z okazji Przysięgi.
Dzięki próbom miałem prawo wychodzić do miasta po denaturat, bo w zniczach na scenie miał się zapalić żywy ogień. A przy okazji miałem dużo zamówień na alkohol spożywczy. Kilka razy przez to prawie wpadłem, ale przynosiłem i miałem mir towarzyski.
Na przysięgę przyjechał tłum rodzin z całej Polski, nie było gdzie palca wcisnąć. Ojcowie, matki, żony… Występ odbywał się w wielkiej sali na ponad trzysta miejsc. Wszyscy już chlali, jedli kiełbachę, śpiewali i ogólnie się bratali.  
Wchodzimy, a tu wielki hałas, rozpasana tłuszcza. Światło gaśnie i wrzask: „K***a, poj***ło ich?! Heeej! Zapal ch**u to światło!” Ale zaczynamy.
I wyobraźcie sobie, że po niecałej minucie tak zwanego montażu słowno-muzycznego… zapadła cisza. Trafiliśmy w dawne tęsknoty i obawy. Tęsknota mężczyzny za domem… Kobieca obawa, że mąż pójdzie na wojnę i zginie…

Przyciągnięcie uwagi takiego tłumu to podwójny sukces.

Nasz, bo koledzy też mieli żyłkę artystyczną. Gdy skończyliśmy, na dłuższy moment zapadła cisza, a potem rozległy się burzliwe brawa.
Potem jeździliśmy na festiwale, więc często mieliśmy próby. Wychodzimy z jednej z nich, a tu inni żołnierze wracają z zimowych ćwiczeń w okopywaniu się. Cali brudni, cali w błocie! Patrzyli, jakby chcieli nas zabić.

A teraz cięcie: jak zostałeś zawodowym aktorem?

Zdałem egzamin eksternistyczny. Wtedy zdawały 2-3 osoby na dziesięć, a w komisji zasiadali znani aktorzy. Nie sprawiali wrażenia zbyt przychylnych dla adeptów sztuki scenicznej. Potem – już mając papiery – dużo grałem. A w ‘96 stanąłem przed decyzją: albo zostajesz w Gorzowie i powoli się zachlewasz, albo wyjeżdżasz do Warszawy. I tam szukasz szansy na życie.

 


Urodziłeś się w Sosnowcu…

Tak! Jak Jan Kiepura i chyba Krzysztof Materna. A także Andrzej Dziuk, mój kumpel z LO im. S. Staszica, założyciel i dyrektor Teatru Witkacego w Zakopanem.

Jak naszkicowałbyś swoją historię rodzinną?

W marcu 1953 roku umarł Stalin. Ja we wrześniu przyszedłem na świat. Gdy w 1976 urodziła się moja córka, były zadymy w Radomiu. Kiedy w 1980 powstała Solidarność, urodził się mój syn. Kolejny syn urodził się w 1988, czyli „otworzył drogę” do Okrągłego Stołu. XXI wiek zapoczątkowała moja córeczka, która urodziła się w 2000 roku. To fajne, nieco późniejsze ojcostwo.
I wciąż proponuję fundamentalne zmiany w Polsce, poszukując młodej damy, która zechce urodzić dla tych zmian potomka, czyli jest gotowa poświęcić się dla Ojczyzny, tak jak niektóre królowe dla Anglii (śmiech). Bo zmiana władzy nastąpi, gdy będę miał kolejne dziecko.

Na podstawie Twojego dramatu Jacek Raginis nakręcił swój debiut fabularny „Czas na pogodę”, pokazany na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Opinie były ogromnie pozytywne.

Zacząłem też pisać dla pieniędzy opowiadania erotyczne, które oczywiście przeczytam tym swoim barytonem. Moja koleżanka powiedziała kiedyś: „Gdybym nie wiedziała jak wyglądasz, to bym się zakochała” (śmiech).
Za to pani, która mnie szczepiła kolejną dawką przeciw covid i z którą spotkałem się zaraz po tym szczepieniu w pobliskim sklepie, powiedziałem: „A tak sobie myślałem, że chciałbym panią jeszcze raz spotkać! Ale spokojnie, mam prawie 70 lat” – a ona zapytała szczerze zdziwiona: „Ile? Wygląda pan lepiej, niż mój tata!” (śmiech).

Wracając do filmu „Czas na pogodę” – ujrzenie swego pisarskiego pomysłu na ekranie to chyba zupełnie nowe doświadczenie.

To jest zdecydowanie lepsze, niż koka. Tak myślę, bo nigdy nie używałem. A przeżyłem to pierwszy raz, gdy zrealizowano moje słuchowisko „Kto pierwszy do Boga”. Wymyśliłem, że zgłaszają się ludzie terminalnie chorzy i publiczność głosuje, kto pierwszy umrze. Główną rolę grał Andrzej Ferenc. Siedziałem w fotelu, słuchałem i nie wierzyłem, że ja to napisałem – a nie skreślono ani jednego słowa. I wtedy pomyślałem: „Po to są aktorzy! Dają słowu życie”.
To było pierwsze doznanie lepsze, niż narkotyk. I to chcę robić. Choć miałem wcześniej wrażenie, że piszę do szuflady.

Zajęcie pisarza czy lektora może się wydawać zajęciem samotnym.

Jedno z moich marzeń: siedzę sobie sam na 15 piętrze i piszę, z windą i luksusem, mam wypasione kino domowe i panią, która układa skarpeteczki. A cały świat czeka na każde zdanie, które napiszę. Czasami o tym mówię i budzi to ogólny śmiech z domieszką lekceważenia, czemu się wcale nie dziwię. A potem nagle dostajesz nagrodę Nobla i wszyscy mówią: „Kurde! Zawsze w ciebie wierzyłem!” (śmiech).

Masz do wielu spraw autoironiczne podejście. W aktorskim fachu liczy się wiek. Zaczyna się obsadzanie w rolach: emeryt, starszy zakonnik. Jakie jest Twoje – tak naprawdę, w głębi - podejście do wieku?

Pojawia się niezgoda na to, że mogę planować na najwyżej dziesięć lat. Pojawia się żal. Na kursie pisarskim powiedziano mi: „Masz bana na mówienie o swoim wieku”. Możliwe, że będę najstarszym debiutantem w historii polskiej literatury. Tak czy owak, perspektywa wieku rozwinęła we mnie chrześcijańskie rozumienie bliźniego; jeśli ktoś pisze do mnie: „Ty bucu pier****ny, nie udawaj intelektualisty!” – to owszem, nie chcę udawać, ale załatwiam go pytaniami. A jeszcze dziesięć lat temu odpowiadałem z całą mocą.
Ludzie mają w ogromnych obszarach problem z samymi sobą. Mało osób decyduje się rozkminić sprawę własnej nieuzasadnionej agresji, bezinteresownej niechęci, szukać odpowiedzi na pytanie „co mnie wk**wia i dlaczego?” A to można zrobić. Proces długi, jednak konieczny, żeby się z sobą fajniej żyło.

Zatem empatia…

Lata ci się kończą i bierzesz to, czego inni aktorzy nie zagrają. OK, ale wymaga to również refleksji nad tym, co zostawię po sobie. Czwórka dzieci, czwórka wnucząt… a przecież przyjechałem do Warszawy z plecaczkiem, lekko niedopity, a potem ściągnąłem tu rodzinę z pierwszego małżeństwa.

Można powiedzieć, że do Warszawy trafiłeś dość późno.

Warszawa to surowa matka, ale przyjmie cię, jeśli będziesz użyteczny. W Gorzowie groziło mi zapicie się na śmierć, a stolica stawiała nowy wymóg. Zresztą tutaj przez 24 godziny na dobę są dostępni AA. I były cele do osiągnięcia. Moim celem było zluzowanie Lindy i Pazury, ale to się nie udało (śmiech).

 


A propos ról aktorskich – wszystko się splata i zamyka klamrami. W „Dniu gniewu” zagrałeś zakonnika, który czyta braciom podczas posiłku. A za młodu byłeś lektorem w kościele.

Robiłem to z miłości do blondynki, która miała niebieskie oczy. To jest do dzisiaj mój typ. Widziała mnie i słyszała, gdy czytałem.

Czyli robimy wszystko dla kobiet?

Wiesz… mężczyźni ściągają nieszczęścia tym, że mają takie DNA, które każe nie odpuścić i wywołać wojnę. Tymczasem słuchanie kobiet moim zdaniem buduje męskość. Oczywiście, że kobiety potrafią zarazem metodycznie i w niewyobrażalnie dla facetów sprytny sposób niszczyć. Bywają też agresywne. Na przykład w piłce kobiecej zawodniczki potrafią chwycić za ogon włosów, co grozi złamaniem karku. Biją się po piersiach, co jest niezwykle bolesne, a dla sędziego często nieuchwytne.
To są ciemniejsze strony, ale… kobiety powinny mieć władzę.

Krążymy często blisko Kościoła. Studiowałeś teologię, byłeś za młodu lektorem słowa Bożego. Wiara jest obecna w Twoim życiu?

Teologia pozwoliła mi ogarnąć intelektualnie wszystkie prawdy i bzdety dotyczące chrześcijaństwa. Przeczytałem ostatnio czyjeś twierdzenie, że „niebo jest strasznie nudne”. To dowodzi, że niektórzy wciąż postrzegają Boga jako starszego pana z brodą. Jakie „nudne niebo”? Nie mamy o tym pojęcia.
Oczywiście zdarzało się sk******stwo ze strony Papieży. To było straszne. Jan XII gwałcił pielgrzymujące kobiety. Okrucieństw było bez liku, a każde jest bliżej szataństwa, a nie chrześcijaństwa.
Teraz - o dziwo bardzo długo, jak na mnie - jestem we wspólnocie neokatechumenalnej. Długo trwało dostrzeżenie, że to jest moje miejsce w obszarze przesłania Jezusa.

Rozumiem, że udział we wspólnocie oddziela od grzechów kościoła instytucjonalnego?

No, aż takie proste to nie jest. Bo będąc we wspólnocie, także jestem w  relacji z instytucją. Jednak cały rytuał związany z eucharystią pociąga mnie bardziej, niż rutynowa msza w kościele parafialnym.  

A jak wiara wpływa na postrzeganie wojny w Ukrainie?

Bóg powiedziałby może: „Coście zrobili z tą wolnością?” Co jest w człowieku? Tylu mądrych ludzi szukało i szuka nadal odpowiedzi. Czy jest możliwa? Może częściowo?
Z pewnymi rzeczami od dawna się godzę. Jest prosta zasada: nie masz wpływu na to, co powiedzą o tobie inni, co myślą poza twoimi plecami i jaką czapkę ci uszyją. Zresztą, nie musisz jej zakładać (śmiech).
Nie omija mnie smutek na poziomie fundamentalnym, ale to stany przejściowe… Wojna w Ukrainie? Jak powiedział Zełenski: „Szatan stąpa po ziemi”, widząc Buczę, Izium i inne wymykające się systemowi pojęciowemu zbrodnie. Skąd biorą się w człowieku tak straszliwe pomysły? Ambicje postrzegane w jakimś demonicznym lustrze? Cóż jeszcze?

Co chciałbyś po sobie pozostawić?

Chciałbym, by moje dzieci żyły z tantiem – a mają do tego prawo przez 70 lat po mojej śmierci. I trochę mnie to denerwuje, bo już nie będę żył, a one czasami wypiją za mnie Yamazaki Single Malt Sherry Cask 2013 (śmiech).  

A co odblokował w Tobie kurs pisarski?

Wywabił ciemne plamki w obszarze samooceny. Dał mi poczucie wartości w obszarze literackim, które to poczucie nie przeradza się w wywyższanie.

Nie wierzmy ciemnym plamom!

A jednak u mojej mamy te „plamki” miały wpływ na całe życie. Bo nie udało jej się ich „wywabić”. Miała piękny głos. Znalazł się ktoś, pod koniec lat czterdziestych, kto na własny koszt chciał ten jej głos profesjonalnie kształcić. Ale jej tata tego nie wspierał, bo mawiał, że nie chce k***y w domu. Takie miał myślenie. Czarna pedagogika. Mama przez całe życie pozostała niespełniona. Myjąc podłogę, pochylona - pamiętam takie chwile - wyciągała bez cienia fałszu wysokie tony, choćby włoskich hitów, czy piosenek Anny German. Ciekawostka: czternaście lat temu, gdy miała 80 lat, puściłem jej Annę German na YouTube. Śpiewała razem z nią bez większego wysiłku. Dla mnie to był szok.
A teraz dla wciąż młodych potomnych. Działanie jest takie: rozpoznajemy swoje talenty, potem czynimy wszystko, aby organizować swoje życie w taki sposób, żeby te talenty rozwijać i realizować. Krótko: marnowanie talentów może, choć nie musi, prowadzić nas w życiu do różnego rodzaju „ciemnych jam”. A wszystko, co w „ciemnych jamach” nas spotka, będziemy musieli w świetle dnia wypierać. Będziemy szczęśliwi? Ja mogę być, przynajmniej do pewnego czasu, przykładem takiego życia. Na szczęście z tymi talentami prawie nigdy nie jest za późno.
Moja mama wciąż mówiła o pięknie świata sztuki, świata w ogóle, o podróżach. Opowiadała nam – mnie i siostrze – wymyślane przez siebie baśnie. Do końca życia nie była w tym miejscu, w którym być powinna. A jednak dawała swoim dzieciom szansę, żeby wchłaniały „złotą triadę”; dobro, prawdę, piękno.

 


Zdjęcia: Przemysław Strzałkowski / Polscylektorzy.pl
Asystent planu: Renata Strzałkowska

 

 

 

 

Brak komentarzy

Studio Medianawigator.com

reklama

Agencja MediaNawigator.com

Powered by:

Bank głosów Mikrofonika.net

reklama