W cyklu wywiadów BLIŻEJ MIKROFONU rozmawiamy z lektorami nie tylko o doświadczeniach zawodowych, ale też o tym, co ich osobiście ukształtowało, co ich porusza poza pracą. O sprawach, których nie znajdziecie w notkach encyklopedycznych. Choć oczywiście polecamy opracowane przez nas biografie w bazie SYLWETKI LEKTORÓW.
Przemysław Strzałkowski polscylektorzy.pl: Pańskie mieszkanie pełne jest wspaniałych artefaktów, które opowiadają ciekawe historie. Patrzę właśnie na starą maszynę do pisania marki Triumph…
Tomasz Marzecki: To przedwojenna maszyna, którą mój tato odziedziczył po dziadku, a potem przekazał mi, gdy zacząłem pisać wiersze. Nie wiem, co mnie napadło, ale piszę do tej pory. Chciałem, by były czytelne, bo czasem nie mogę sam siebie odczytać (śmiech).
Maszyna wciąż działa i można dostać do niej rolki z taśmą. Kocham ją dlatego, że podczas pisania wydaje wspaniały dźwięk. I cudowne jest to, że podczas przepisywania wierszy słyszę te inspirujące dźwięki. Komputer jest niemy, a maszyna mówi moim tekstem. Jeśli muszę cokolwiek przepisać - wybieram maszynę i powstaje muzyka.
Nad nami wisi portret, który również obiecuje ciekawą opowieść.
Obraz pochodzi z czasów mojego pra-pra-pradziada. Powstał w pracowni Jacka Malczewskiego, który tworzył portrety szlacheckie. Obrazy tworzyli do pewnego etapu uczniowie, a mistrz wprowadzał korekty, kończył dzieło oraz sygnował swoim imieniem i nazwiskiem. Jestem w jakiś sposób spokrewniony z Jackiem Malczewskim przez moją babcię, choć nie jestem w stanie precyzyjnie określić tego pokrewieństwa.
W łódzkim mieszkaniu Zofii Malczewskiej, do której jako chłopiec mówiłem w latach 50 „ciociu“, było wiele obrazów tego malarza. Nie zdawałem sobie sprawy ile są warte. Adwokat cioci zadbał po jej śmierci o to, by wszystko zniknęło z mieszkania… A mój ojciec nie dbał specjalnie o te rzeczy – i tak miał swoje przeprawy z władzą ludową, więc patrzył przez palce.
A czego komuniści nie mogli mu wybaczyć?
Walczył w Armii Krajowej. Zresztą sprawy materialne i tak zeszły na dalszy plan, bo tuż po wojnie władze skonfiskowały dom dziadków w Podkowie Leśnej. Najpierw powstała tam przychodnia, a potem przedszkole.
Zatem władza ludowa gnębiła Pana rodzinę za postawę.
Skonfiskowała również Fiata, samochód dziadka. Nie dziwię się, bo dziadek był bardzo związany z Piłsudskim. Ukończył szkołę oficerską w Wiedniu i dosłużył się rangi pułkownika. Ukończył również prawo i mam jego nominację na sędziego pokoju w Grodnie. (Na terenach Polski instytucja sędziego pokoju istniała w różnych formach w XIX oraz na początku XX wieku i została ostatecznie zniesiona w 1938 roku. Sądy pokoju orzekały zazwyczaj w drobnych sprawach cywilnych – przyp. red.) A potem został attache wojskowym Piłsudskiego w Moskwie.
Wiem z opowieści taty, że w 1926 roku dziadek wsadził babcię – będącą w zaawansowanej ciąży – do pociągu z Moskwy do Warszawy. Na dworcu w Warszawie podjął ją umówiony dorożkarz i dowiózł do szpitala na ulicy Karowej. Zdążyła urodzić tatę w Warszawie… O to im chodziło!
Akcja jak z filmu sensacyjnego, który mógłby mieć tytuł „Misja: urodzić w Polsce“.
Wprawdzie dość powolna, bo w tempie pociągu i dorożki, ale udało się dotrzeć na czas.
Patrzą na nas pokolenia. Szlachcica z obrazu i Pana łączy podobieństwo oczu, linii nosa…
Tata dostał ten portret pra-pra-pradziadka w prezencie od cioci Zofii, która podczas okupacji część pamiątek i obrazów zakopała w rodzinnym majątku. Gdy po wojnie wydobyła rzeczy okazało się, że zostały poranione bagnetami przez Sowietów szukających łupu. Zrobiłem renowację obrazu, ale chciałem, by zachował niektóre uszczerbki.
Pamiętam z czasów dzieciństwa zjazdy, które odbywały się w domu rodziców w Tomaszowie Mazowieckim. Ojciec wyszedł z więzienia i wypuścili również dowódcę pułku, w którym służył. Dowódca miał pseudonim „Maj”. Przyjechali do naszego mieszkania, a wkrótce dołączył dowódca oddziału o pseudonimie „Burza”.
Mieliśmy ogromny salon, a w nim masywne, dębowe meble gdańskie. Kredens, stół na dwadzieścia cztery osoby… Podczas takich spotkań chowałem się pod stołem i w ten sposób dowiadywałem się wielu rzeczy. Dzięki zwisającej serwecie nie było mnie widać i wojenne przejścia dorosłych poznawałem z… podsłuchu. Lał się jakiś bimberek, ktoś siadał do pianina, śpiewali partyzanckie pieśni i w ogóle nie zwracali na mnie uwagi. Tato był potem w szoku: „Skąd ty wiesz takie rzeczy?” Podsłuchiwałem was! (śmiech).
Dostałem od taty partyzancki sygnet z wygrawerowanym pseudonimem „Piast”, a potem przekazałem go najstarszemu synowi.
Szlachetne karty historii rodzinnej, nienaganna prezencja – bo chodzi Pan na co dzień pod muszką – a tymczasem, o paradoksie, ma Pan wielkie powodzenie w rolach czarnych charakterów.
(śmiech) Długo o tym nie wiedziałem. Dopiero swego czasu uświadomił mnie młodszy syn, który teraz ma 17 lat: „Tato, szumi o tobie w internecie!” Nie jestem komputerowy, tylko analogowy; laptopa używam wyłącznie do gry w pasjansa, bo nie chce mi się rozkładać kart.
Nagrałem w grze „Gothic” głos postaci, która podobno stała się bardzo popularna.
Czyli Xardasa…
Mówiłem takim charakterystycznym dźwiękiem i zrobiło to furorę. Podobno nawet prasa amerykańska oceniła, że postać Xardasa w interpretacji polskiego aktora jest zrobiona najlepiej spośród wszystkich wersji językowych. Gdy usłyszałem aktora w wersji angielskiej powiedziałem reżyserowi, że mi się nie podoba, że jest monotonny. Stwierdziłem, że polecę innym dźwiękiem i dodam emocje. Przecież jako Xardas, jako ten zły - muszę mieć emocje! Muszę być przebiegły, a jednocześnie ostry i wściekły.
Pański głos jest już kultowy. Jak Pan pracuje nad rolą? Czy ten proces przebiega inaczej w filmie, a inaczej w grze lub animacji?
Różnice są diametralne. Zawsze zwracam uwagę na wyraz twarzy, jeśli jest twarzą żywego człowieka. Jeśli to kreska w filmie animowanym – również patrzę na mimikę tej kreski.
Niepokoi mnie podejście nie zawierające emocji. Uważam, że w dubbingu są one szalenie ważne i przekaz mimiczny oryginału musi być zgodny z przekazem dźwiękowym. Czasami patrzę z niedowierzaniem na polską wersję, w której to, co słyszę, ma się nijak do mimiki i gestu.
W produkcjach filmowych zagrałem niewielu, ponieważ moja pasją i bzikiem był teatr. Myślę, że zawdzięczam to moim wspaniałym pedagogom ze szkoły teatralnej.
Ukończenie PWST w 1972 oznaczało obcowanie z elitą.
Opiekunem mojego roku - po śmierci profesora Mariana Wyrzykowskiego - był Ignacy Gogolewski; fenomenalny pedagog, który stał się moim mentorem, a potem przyjacielem. Zatrudnił nas po szkole w Teatrze Śląskim w Katowicach, w którym mogłem bardzo dużo grać. Rekord to 56 przedstawień w miesiącu! Zdarzało się, że w niedzielę grałem pięć spektakli: bajkę dla dzieci, popołudniówkę na dużej scenie, potem biegłem na małą scenę, wracałem na dużą scenę grać przedstawienie wieczorne, a kończyłem znów na małej scenie.
W kolejnych latach upomniała się o Pana praca głosem. Początki w Teatrze Polskiego Radia to rok 1974, choć wiele źródeł internetowych jako rok rozpoczęcia współpracy podaje 1977, uznając zapewne za debiut Pana kreację postaci Lussigkeit’a w słuchowisku "Godzina detektywów" Jürgena Thorwalda.
Przedtem - w 1973, gdy grałem w katowickim teatrze – poprosiłem dyrektora o możliwość wyjazdu do Stanów, bo… zakochałem się.
Rok wcześniej objechaliśmy USA z dwoma spektaklami dyplomowymi: „Ćwiczeniami z Szekspira” w reżyserii prof. Aleksandra Bardiniego i z „Aktami” w reżyserii Jerzego Jarockiego.
Zaczęliśmy występy na uniwersytecie Austin w Teksasie. Nie zapomnę sytuacji, gdy po przedstawieniu koledzy szaleli na przyjęciu, a ja byłem akurat po żółtaczce i nie mogłem pić alkoholu. Stałem sobie zatem przy kominku i piłem wodę, nie mogąc się niczym innym wzmocnić.
I w pewnym momencie w drzwiach wejściowych z tarasu pojawiła się dziewczyna… Anioł! Cała w bieli. Zgłupiałem! Zacząłem iść w jej stronę, a ona w moją. Stanęliśmy naprzeciwko siebie w pół drogi i powiedziałem słowa, których niewiele wtedy znałem po angielsku: „I love you”. A ona odpowiedziała: „Me too”. Nie wiedziałem, co to znaczy. W pobliżu był kolega, który znał angielski i poprosiłem go o tłumaczenie. „Co znaczy: me too?” A on na to: „Ja też!” Tak zaczęła się wspaniała miłość. Potem, kiedy znalazłem się w Waszyngtonie – bo zostaliśmy zaproszeni na festiwal wydziałów aktorskich szkół amerykańskich w Kennedy Center – ona przyjechała do mnie z Teksasu. Byliśmy jeszcze razem w Nowym Jorku, a potem… ja wróciłem do Polski, a Yessica została w Stanach.
Postanowiłem, że będę się uczył angielskiego. I najlepszą nauką były jej listy. Musiałem je czytać ze słownikiem i kombinować… tym bardziej, że używała idiomów. Dzięki temu nauczyłem się pisać w języku angielskim i tak powstał mój pierwszy w życiu wiersz.
Korespondowaliśmy i po roku postanowiłem, że wyjeżdżam do Stanów na ślub. Poleciałem do Teksasu i poznałem rodzinę mojej dziewczyny.
Okazało się, że trochę mnie to przygniotło. Jej wspaniały ojciec, z pochodzenia Hiszpan, w czasie II wojny światowej stracił rękę, a potem ożenił się z Amerykanką – mieli ośmioro dzieci - i skończył w Stanach prawo. Zobaczyłem sześć sióstr i brata mojej wybranki, z którą miałem wziąć ślub. Najmłodsze dzieci siadały mi na kolanach i po prostu mnie to przerosło… Byłem młodym człowiekiem – miałem 22, może 23 lata – i powiedziałem, że muszę pojechać do Chicago, do znajomego taty z partyzantki. Tata rzeczywiście mnie o to prosił. Wyjechałem i tak zakończył się nasz związek.
Przed powrotem do Polski postanowiłem trochę pojeździć po Stanach, więc zatrudniłem się w firmie drive the way jako kierowca odprowadzający samochody. W ten sposób mogłem zwiedzać za darmo. Wróciłem do kraju w 1974 i Józef Szajna zatrudnił mnie w Teatrze Studio, a potem ktoś mnie zauważył i zostałem zaproszony do współpracy z Teatrem Polskiego Radia, mieszczącym się jeszcze na Myśliwieckiej. Zacząłem od scen gwarowych i epizodów, a po roku grałem już regularnie mniejsze role.
Nie jest tajemnicą, że irytuje Pana niechlujstwo językowe…
Jestem purystą językowym. Jeśli będąc w towarzystwie słyszę błąd, to nie patrzę kto jest kim i co reprezentuje, tylko zwracam uwagę, że tak się nie mówi. Niektórzy są mi wdzięczni za poprawianie, a niektórzy są wściekli, że ośmielam się zwrócić uwagę wpływowej osobie. Jestem surowy, ale większość kolegów i przyjaciół przyjmuje to ze zrozumieniem, bo dbam o kulturę ich języka.
Czy po tylu latach jest Pan w stanie ogarnąć ilość ról i słuchowisk?
Kiedyś miałem taką możliwość, bo ZASP przysłał mi wykaz należnych tantiem, obejmujący ponad trzy tysiące postaci. Ale to dość stare zestawienie i teraz już takich nie przysyłają.
Imponujące! Spodziewam się, że jest Pan rozpoznawany po głosie?
Ta rozpoznawalność bywa dokuczliwa (śmiech). Nie tylko dla mnie, ale też dla innych. Kiedyś zagadnąłem pracownika pobliskiego sklepu spożywczego: „Proszę pana, nie mogę znaleźć ciasta, które zawsze było w lodówce. Gdzie ono teraz jest?”
On patrzy na mnie… patrzy… nagle odsuwa się i woła: „O Jezu! Xardas! Czy mogę zrobić sobie z panem zdjęcie?” Wyskakuje zza kasy, robi fotki, a kolejka natychmiast rośnie i klienci stają się poddenerwowani. Wtedy ów młodzieniec krzyczy: „Ludzieee! Przecież to Xardas!”
- Jaki Xardas? – myślę sobie, bo zapomniałem o tej postaci. – Ten człowiek najwyraźniej zwariował!
I właśnie wtedy syn uświadomił mi, że moja kreacja z gry „Gothic” stała się tak kultowa. Dowiedziałem się tego po dziesięciu latach od nagrania!
Trzymając się kryterium czasu: jeśli w powieści radiowej „Matysiakowie” gra się od 1982 roku Tomasza Piekarskiego, to chyba można się zżyć z postacią?
Do grania w „Matysiakach” zaprosiła mnie Stenia Grotowska (Stanisława Grotowska przez wiele lat była realizatorką akustyczną, a potem reżyserką "Matysiaków" – przyp. red.), co ucieszyło mnie tym bardziej, że jednym z twórców scenariuszy był Jurek Janicki, w którego słuchowiskach już wcześniej dużo grałem.
W początkach nadawania tego słuchowiska zacierał się podział na fikcję i rzeczywistość. W latach 50 wielu słuchaczy uważało, że rodzina Matysiaków istnieje naprawdę. Przychodziły tysiące listów. Z jakimi dowodami sympatii Pan się spotyka?
Otrzymuję mnóstwo listów od radiosłuchaczy, nie tylko wielbicieli „Matysiaków”. Chyba w końcu lat 70 zacząłem prowadzić audycję dla dzieci „Radiowe nutki”. Ten muzyczny program stał się bardzo lubiany i zaśpiewały w nim późniejsze gwiazdy polskiej piosenki, na przykład Natalia Kukulska.
Poza tym prowadziłem szkolną audycję umuzykalniającą dla klas 1-4, emitowaną bodajże w Programie Czwartym Polskiego Radia. Nauczyciele włączali dzieciom radioodbiorniki na lekcjach muzyki. Podczas nagrań czasem dodawałem od siebie uwagi w stylu: „Wojtek, nie ciągnij Grażynki za włosy! Nieładnie!” I zdarzyła się zabawna sytuacja, którą opisała mi w liście pewna nauczycielka: okazało się, że w momencie słuchania audycji rzeczywiście jakiś Wojtek ciągnął za włosy dziewczynkę o tym samym imieniu, które wymieniłem! Dzieci były w szoku i cała klasa pobiegła do starego, wielkiego odbiornika, by sprawdzić, czy jestem za nim schowany! (śmiech)
Co jest ważne w narracji, w prowadzeniu opowieści?
To dość skomplikowane. Wielu kolegów uważa, że należy czytać beznamiętnie. Zgadzam się, że podczas czytania listy dialogowej filmu narracja musi być tak subtelna, by nie zakłócać oryginalnej interpretacji aktorskiej. Zdarzało mi się czytać fabuły i wtedy staram się być na drugim planie, pod spodem.
Natomiast są takie formy, jak magazyn „Skarbiec”, w którym czytałem przez ponad 20 lat. W narracji poza informacjami historycznymi były tam impresje – i taki przekaz nie może być beznamiętny, na jednym tonie. Potrzebne są emocje.
Zatem „klejem” przyciągającym słuchacza jest zaangażowanie.
Trzeba go wciągnąć. Oczywiście są teksty neutralne, ale czasem trzeba przekazać zalążek emocji, zasugerować coś słuchaczowi lub widzowi, wywołać zainteresowanie.
Kluczem jest również dobór odpowiednich słów. Od wczesnych lat dziewięćdziesiątych aż do emerytury prowadziłem w telewizji publicznej transmisje z uroczystości państwowych. W 2009 zrezygnowałem, ale rok później, gdy miał się odbyć na Wawelu pogrzeb Kaczyńskich, wydawca transmisji Andrzej Piszczek poprosił mnie o udział. „Błagam, zrób to dla mnie, bo studio mamy w Warszawie, a obraz robi ośrodek w Krakowie i nie wiemy, co pokażą. A ty coś wymyślisz!”
Profesor Andrzej Kunert referował podczas pogrzebu tak zwaną warstwę historyczną, a moim zadaniem był komentarz na żywo do tego, co się dzieje. I wymyśliłem, że wykorzystam poemat Jana Pawła II „Tryptyk rzymski”. Zaznaczyłem fragmenty, które przeczytam podczas uroczystości… I okazało się, że to był strzał w dziesiątkę, ponieważ bez względu na pokazywany obraz idealnie pasowały do charakteru ceremonii! Ucieczka w „Tryptyk rzymski” była jedynym wyjściem, bo nikt nie miał zielonego pojęcia, co za chwilę pokażą kamery. To była moja ostatnia transmisja z uroczystości państwowej.
Skoro wspomniał Pan o emeryturze… To emerytura pełna aktywności, bo w 2020 roku został Pan przewodniczącym Sekcji Dubbingu przy ZASP. Jakie wyzwania stoją przed zarządem?
Poza kwestią tantiem chodzi głównie o sztuczną inteligencję. Niestety nie wszyscy zdają sobie sprawę ze skali zagrożenia i próbuję ją kolegom uświadomić.
Dwa lata temu jakiś młody człowiek stworzył swoją wersję „Gothica” i mnie – jako Xardasowi, korzystając z mojego głosu – włożył w usta tekst: „P****dolę ten cały PiS! Roz**bać to wszystko w p**du!” Jestem antypisowcem, ale czegoś takiego nigdy bym nie powiedział! Zaprosiłem do współpracy studenta filmówki, który wyszukał i pokazał mi takie działania w sieci. Po zagrożeniu pozwem udało się usunąć bazę żerującą na głosach z „Gothica”, a tym samym odciąć jej autorowi dopływ zysków z subskrypcji.
Wygraliśmy bitwę, ale wojna trwa i potrzebne są pieniądze na walkę z kradzieżą głosów. Nikt nie będzie tego robił społecznie. Potrzebne są też regulacje prawne, za które w Stanach biorą się już bardzo poważnie.
Czy znajomi próbują czasem wyciągnąć z Pana, co dalej wydarzy się w „Matysiakach”? Lucjan Szołajski wspominał, że przez serial „Niewolnica Isaura” miał uprzykrzone życie prywatne, bo znajomi podbiegali do niego na ulicy i pytali: „Lucjan, powiedz, co będzie w następnym odcinku?”
Takich pytań nie miałem, za to pamiętam kontrowersje towarzyszące pomysłom nowych scenarzystów. Po śmierci Jurka Janickiego wymyślili, że ja, jako Tomek Piekarski z wykształceniem filologa angielskiego – nagle stałem się taksówkarzem. Byłem naprawdę w szoku! Nie mam nic przeciwko taksówkarzom, ale moja postać ma konkretne wykształcenie. Wybrnąłem z tego w ten sposób, że nadal prezentuję język kultury. A podczas nagrań zwracam uwagę: „Przepraszam, to nie jest po polsku, proszę zmienić ten tekst”.
Waldemar Modestowicz - obecny reżyser „Matysiaków” - początkowo był nastawiony sceptycznie do moich poprawek, podobnie jak koledzy aktorzy. Ale z czasem okazało się, że te poprawki są słuszne, więc już się przyzwyczaili i pytają: „Słuchaj, czy to nie brzmi niepoprawnie?” (śmiech)
Często mówię własnym językiem, a nie tym ze scenariusza. Zmieniam sposób prowadzenia dialogu, by nie był agresywny i niekulturalny, a raczej subtelny i czasem żartobliwy, ironiczny.
Czyli własny wkład wprowadzany a vista?
Tak. Za czasów Jurka Janickiego mieliśmy u niego w domu spotkania, raz na miesiąc lub dwa, podczas których słuchał naszych sugestii. Ja zauważyłem kiedyś, że w „Matysiakach” nigdy nie było sceny miłosnej między Tomkiem a Kasią! Może byłoby warto? Niech ludzie usłyszą, że oni się kochają. I Jurek napisał piękną scenę; duża część odcinka była wzajemnym wyznaniem miłosnym, okazaniem sobie szacunku.
Jesteśmy radiowym małżeństwem od 40 lat i przynajmniej raz na dekadę wracam do pomysłu, by w dzisiejszych czasach przypomnieć ludziom, że uczucie jest szalenie ważne, że łączy nie tylko praca, interes i szmal.
Odcinki zawierające sceny miłosne miały wielkie powodzenie, zatem ludziom tego brakuje. Ludzie chcą słyszeć, że pomimo upływu lat można wspólnie cieszyć się życiem, kochać i szanować.
Mamy – niczym z Mickiewicza – zachętę: „Kochajmy się!” I życzymy, by te wartości były w życiu nieustająco obecne.
Dziękuję pięknie. Myślę, że te wartości są obecne w mojej poezji. Dwa razy przemycono moje wiersze w „Matysiakach”, a dwadzieścia pięć utworów pojawiło się również w programie „Lato z radiem”, w którym kącikowi „Strofy dla Ciebie” towarzyszyła charakterystyczna melodia. Jeden z nich nosi tytuł „BEZ”:
PODAROWAŁEM PANI GAŁĄZKĘ
TO BYŁ BEZ
BEZ ZOBOWIĄZAŃ BEZ
I JEŚLI WEZMĘ PANIĄ ZA RĄCZKĘ
TO BĘDZIE GEST
BEZ ZOBOWIĄZAŃ GEST
A JEŚLI PANI ZECHCE BYĆ ZE MNĄ
ŁAJDAKIEM SKRUPUŁÓW BEZ
TO NIE OBEJDZIE SIĘ BEZ ŁEZ
ZASTANÓW SIĘ MIŁA
NIM WEŹMIESZ TĘ GAŁĄZKĘ BZU
TA ZWROTKA WITKĄ BYŁA
PISANA SERCEM DO UTRATY TCHU.
Zdjęcia: Przemysław Strzałkowski / PolscyLektorzy.pl
Asystent planu: Renata Strzałkowska
Brak komentarzy