Publikacje o lektorach
ARTYKUŁY, AUDYCJE, FILMY

Permanentny przegląd prasy, portali internetowych, społecznościowych, radia i telewizji. Zbieramy wszelkie publikacje na temat lektorów i ich pracy. Efekt naszych poszukiwań znajdziesz w tym dziale. Jeśli masz coś czego tu nie ma, podziel się linkiem! Koniecznie daj nam znać!

W cyklu wywiadów BLIŻEJ MIKROFONU rozmawiamy z lektorami nie tylko o doświadczeniach zawodowych, ale też o tym, co ich osobiście ukształtowało, co ich porusza poza pracą. O sprawach, których nie znajdziecie w notkach encyklopedycznych. Choć oczywiście polecamy opracowane przez nas biografie w bazie SYLWETKI LEKTORÓW.

 

Przemysław Strzałkowski polscylektorzy.pl: Jesteśmy na barce „Dworzec Wodny Warszawa” w pobliżu pomnika Syrenki, więc już bardziej nadwiślańsko być nie może. Kiedyś było tu pusto. Teraz miejsce żyje: pełno spacerowiczów, statki wycieczkowe… A jakie miałeś ulubione aktywności w dzieciństwie, w latach 80?  

Kacper Kaliszewski: Miałem epizod z zajęciami w Pałacu Kultury, jak chyba każde dziecko, dla którego rodzice chcieli czegoś więcej. Odbywało się tam mnóstwo zajęć; chodziłem na plastykę a potem na piłkę wodną. Basen był duży – jak na tamte czasy – i istnieje do dziś. Ale głównie mam wspomnienia z podwórka. Całe dzieciństwo na podwórku!  

Chłopaki i piłka?  

I dziewczyny (śmiech)! Po szkole odrabianie lekcji i do wieczora rowery, piłka. W zimie rodzice pomagali nam wylewać pomiędzy blokami lodowisko i graliśmy w hokeja. Poza tym w moich czasach istniały silne regionalizmy podwórkowe; jeżeli zapuściłeś się gdzieś za daleko to mogłeś dostać w ryja. A własne podwórko było całym światem, było bezpieczne. Zresztą nie podróżowałem po Warszawie i jej nie znałem, a nad Wisłą w ogóle nie bywałem. Człowiek odkrywał miasto dopiero później.  

Czyli sami organizowaliście sobie atrakcje.  

Gdy moi rodzice widzą co teraz robimy z dziećmi, to łapią się za głowę. Mówią: „Nigdy nie poświęcaliśmy wam tyle czasu, bo bawiliście się sami. Pilnowaliśmy tylko, żebyście nie zrobili sobie krzywdy.”  

Po latach Twoją pierwszą aktywnością zawodową było Polskie Radio…  

Nie, moją pierwszą pracą był bar piwny „Piast”.  

Wakacyjna fucha?  

Bar piwny „Piast” to szkoła życia i temat na osobną opowieść. Kochany, co tam się działo… Doświadczyłem wtedy prawdziwego życia, pomagając barmanowi w piątki i soboty. To była podziemna mordownia, do której przychodzili złodzieje obrabiający turystów pod hotelem „Forum”. Kufloteka pełna dziwnych elementów i bijatyk. Już nie mówiąc o tym, co musieliśmy sprzątać podczas zamykania w nocy (śmiech).   

Grubo. A co takiego jest w radiu, jaki fenomen, że ludzi tam ciągnie? Ani duże zarobki, ani przy porannych programach możliwość pospania.  

Muszę uczciwie powiedzieć, że nie miałem „zajawki” na radio. Miałem zajawkę na bycie dziennikarzem. Owszem, słyszałem, że mam dobry głos, więc poszedłem na specjalizację radiową. Zajęcia były i tak wspólne, ale przychodził do nas Ksawery Jasieński, Paweł Sztompke… Właśnie Paweł Sztompke pomógł mi odkryć zainteresowanie radiem. Zaproponował, żebym praktykował w redakcji Radia Kierowców. Zacząłem pracować, rozejrzałem się i złapałem bakcyla. W czasach młodości, gdy otwierał się przed nami świat, radio było medium magicznym. Do dziś pamiętam sygnały audycji i słuchanie przez całe wakacje Lata z Radiem.  
Ktoś przyprowadza cię do rozgłośni i nagle widzisz ludzi, których zawsze tylko słyszałeś, którzy tworzyli tę jakość i magię. Na pewno załapałem się jeszcze na moc oddziaływania tego medium, na końcówkę pewnej epoki. Ludzie nie słuchali wtedy radia jako łomotu w tle, ale jako rozmowy. Nadawało już wtedy Radio ZET czy RMF, ale w Polskim Radiu wciąż istniała rozmowa człowieka z człowiekiem. To było jego siłą.  

 

 

Poznałeś autorytety.  

Oczywiście jest hierarchia i znasz swoje miejsce. Nie jest tak, że nagle wszyscy się z tobą fraternizują, ale zarazem masz poczucie, że jesteś częścią tego wszystkiego. I to jest bardzo fajne.  

Czy zaliczyłeś klasyczny etap…   

…latania po flaszkę? (śmiech)  

I parzenia kawy (śmiech)  

Tak, tak… Teraz już chyba tego nie ma, ale ja się jeszcze załapałem.  

Potem zaliczyłeś różne programy: Radio Kierowców, Aktualności, Z pierwszej ręki i rzecz naprawdę poważną – Sygnały Dnia.  

Sygnały Dnia pod koniec i przez chwilę, więc nie mogę się tym specjalnie chwalić w życiorysie. To był wynik eksperymentu; postanowiono, że duety prowadzące program będą mieszane pokoleniowo. Doświadczony redaktor plus młody głos.  

W międzyczasie pojawiło się już TV4. Zaczęło przeważać parcie na szkło, czy tak po prostu wyszło?  

Właśnie parcia na szkło nie było. Na telewizję ktoś mnie namówił, nie pamiętam kto. Naprawdę nie przypominam sobie, jak trafiłem do redakcji sportowej TV4.  Po latach mogę się przyznać, że w ogóle nie jestem zwierzęciem telewizyjnym. Są ludzie, którzy czerpią z tego energię i dobrze się czują, a dla mnie radio tworzyło fajną, bezpieczną przesłonę. W radiu jesteś blisko ludzi, ale cię nie widać. W telewizji zwyczajnie się spalałem. Zachowałem wspomnienia kilku naprawdę trudnych momentów na wizji; że zapominam języka w gębie, że wychodzę na idiotę… Wiadomo, że tak nie wyglądała moja „kariera”, bo momentalnie by mnie zdjęli, ale były takie epizody. Pewnie każdy je ma, jednak o nich szybko zapomina, a ja nosiłem to w sobie. Cieszę się, że zrezygnowałem z telewizji. Za dużo stresu.  

I stąd również późniejsze rozstanie z TVN24?  

Też. Choć nie wynikało to tylko z odkrycia, że telewizja nie jest moją bajką. To było pokłosie kilkunastoletniej pracy jako dziennikarza newsowego – w pewnych okresach równolegle w radiu i telewizji. Miewałem dyżury podwójne i nocne, przepracowane soboty, niedziele i święta. To trwało latami i wypaliłem się. Dobrze, że wobec klasycznego syndromu wypalenia miałem odwagę, by podjąć tę decyzję. Choć wcale nie było łatwo, bo nie odszedłem na z góry upatrzone pozycje. Odszedłem, bo nie dawałem już rady. I odkryłem życie na planecie! Odkryłem, że można w weekendy odpoczywać, że święta można spędzać z rodziną, że w nocy się śpi, że nie wstaje się do pracy o 4:30 tylko o 7:00.

Praca w telewizji nie jawi się już romantycznie. Przypomina korpo.  

Dlatego przygodę lektorską mogę podsumować słowem: wolność. Wiadomo, że nie jest tylko różowo, ale nie mam nad sobą szefa i czuję swobodę. To jest wspaniałe i wstąpił we mnie nowy duch.

A jak do tego doszło? Jak przestawiłeś zwrotnicę?

Klasycznie - ktoś polecił mnie komuś. W moim przypadku Andrzej Matul, który znał mnie z radia, szepnął o mnie Julicie Izakowskiej - kierowniczce redakcji opracowań filmowych Polsatu. Ona dała mi szansę. A póżniej drugą i kolejną, bo raczej od początku nie wymiatałem. W ogóle moim zdaniem „self made man” to bullshit. Można być zdolnym, nieustępliwym, ale każdy potrzebuje w jakimś momencie odrobiny szczęścia i szansy. Ja to dostałem w Polsacie.

 

 

Teraz jako lektor przedstawiasz się już prawdziwym imieniem i nazwiskiem. A skąd wziął się w pewnym momencie Ireneusz Królikiewicz?

Właśnie przez późniejszą pracę w TVN24. Zawarliśmy dżentelmeńską umowę, że pokazując twarz w newsach mogę mieć dodatkowo zajęcie lektorskie, ale pod pseudonimem. Będąc gębą pasma informacyjnego nie mogłem czytać „zabili go i uciekł”. Wiadomo – czytasz to, co ci dadzą.    

A jednak podkusiło cię jeszcze raz i poprowadziłeś „Raport z Polski” w TVP Info.  

Po odejściu z TVN miałem moment, w którym pojawiły się większe potrzeby finansowe, a jednocześnie znajomy pracujący w TVP namawiał mnie do powrotu. Bardzo żałuję tego kroku. Nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki i zrobiłem to niepotrzebnie. Zupełnie inna woda. Zresztą poszedłem tam na żywioł, nieprzygotowany – miałem wtedy nawet jakąś głupią fryzurę! W telewizji nie robi się takich rzeczy. Do radia można przyjść w sandałach i krótkich spodenkach; okazujesz wtedy brak szacunku jedynie współpracownikom. Uczciwie mówiąc: to był epizod dla pieniędzy.  

Przyjechałeś dziś na rowerze prosto z czytania w – nomen omen - TVP (śmiech)…  

…ale dla TVP Kultura (śmiech).  

Było kulturalnie. Zatem po staremu jeździsz od sesji do sesji po mieście, czy nagrywasz również w domu?  

Jestem pod tym względem opóźniony i nie nagrywam w domu. Może trochę wynika to z lenistwa, a może z tego, że jestem w Warszawie. Pracuję dla niemal wszystkich telewizji, serwisów streamingowych, udzielam się w większości studiów nagraniowych. Dlatego jeżdżąc z miejsca na miejsce miewam intensywne dni. Wtedy bardzo przydaje się rower.  

Lektor przypomina nieco taksówkarza lub kuriera?  

Myślę, że ten czas pomału się kończy, ale jeszcze tak jest. Czytam głównie szeptanki i jest to robota rzemieślnicza – żeby wyjść na swoje, trzeba ich przeczytać dużo. Ileś tu, ileś tam. Bywa, że dziennie siedzę przed mikrofonem po 10 godzin.   

Tylko pozazdrościć, ale potem to i owo boli.   

Oj, tak. Na szczęście-nieszczęście nie jest to codzienność. Bolą plecy, tyłek… Zamknijmy temat kryzysu wieku średniego na tym, co powiedziałem (śmiech).  

Nie pastwmy się (śmiech). Wspomniałeś o szeptankach, ale czytujesz też dokumenty. Stanisław Olejniczak powiedział mi swego czasu, że dokumenty są najlepszą drogą do perfekcji w szeptankach.   

Nie wyobrażam sobie nieczytania dokumentów. Fabuły są oczywiście fajne, są takim Świętym Graalem. I każdy chciałby czytać szeptanki, w których dużo strzelają i mało mówią – w dodatku te najlepiej opracowane. To jest przyjemne. Nie chcę wartościować, ale sądzę, że dokumenty to trudna działka. Dlatego, że trzeba być czujnym merytorycznie. Poza tym… czasem trzeba wpuszczać jednym uchem, a wypuszczać drugim, by nie obciążać mózgu – bo czytanie pewnych rzeczy potrafi naprawdę zryć beret. Przy czytaniu kolejnego odcinka serialu z bohaterami, których znasz, czasami możesz się wyłączyć. Możesz nadążać tempem, barwą, pauzami i wszystkim innym za tekstem – zwłaszcza, jeśli jest dobrze przygotowany. Ale nie da się tak w przypadku filmu dokumentalnego. Nie będę się dłużej wymądrzał; bardzo lubię dokumenty, bo bywają po prostu ciekawe. To jest fajny aspekt tej pracy. Mam wtedy wrażenie, że się czegoś uczę – nie tylko odtwarzam. Bo zaręczam, że gdyby ktoś pooglądał ze mną w pracy przez 8 godzin niektóre filmy fabularne, to na dwa tygodnie miałby dosyć telewizji.

Nasz zawód staje się coraz mniej elitarny i wielu jawi się jako ogólnie dostępny. Czy rzeczywiście każdy może zostać lektorem?

Każdy może zostać lektorem. Ale czy dobrym? Trzeba mieć pewne predyspozycje. I nie chodzi tylko o barwę głosu. Wydaje mi się, że jest to trudniejsze niż kiedyś. Dlatego, że kultura języka jest w kryzysie. Znam wielu młodych ludzi, ale większości nie słucham z przyjemnością. Trudno znaleźć mówiących ładnie i starannie po polsku. Nie chodzi nawet o bogate słownictwo, ale o melodię zdania.

Może od dobrej dykcji ważniejsze jest osadzenie w kontekście kulturowym?

Też, tak zwana wiedza ogólna. Znam przypadki ludzi, którzy przeczytają każdy błąd dlatego, że został wydrukowany. Nie mają elementarnego pojęcia. Nie chodzi nawet o umiejętność wymowy różnych rzeczy po hiszpańsku, angielsku czy francusku.  Dla wielu młodych może to nie mieć znaczenia, bo na przykład narratorzy amerykańscy czytają wszystko po swojemu (śmiech), ale mówię o podstawowej wiedzy. W sobie również odkrywam różne niedoskonałości i niedoróbki. I – mówiąc bez kokieterii – wciąż się uczę. Zwłaszcza, jeśli chodzi o warsztat czysto głosowy, bo jestem rzemieślnikiem z radia. Wiele koleżanek i kolegów lektorów ma przygotowanie aktorskie, mają w sobie pierwiastek artystyczny i mogą robić dzięki temu wspaniałe rzeczy. Ja wciąż się doskonalę. Mam nadzieję, że nie tylko tak myślę, ale faktycznie tak jest (śmiech).

Wątpliwości to cecha ludzi inteligentnych.  

Najgorsze jest samouwielbienie i samozadowolenie. To słychać.

W szeroko pojętych mediach jesteś już od blisko 30 lat. Dysponujesz pewnym porównaniem. Jak zmieniła się technika i styl pracy?

Praca przyspieszyła. Tekstu jest więcej. Mam wrażenie, że dawniej narracja telewizyjna opowiadała w większym stopniu obrazem. Zmienił nas zalew kultury amerykańskiej i wszystko musi być wypowiedziane. Inaczej, niż w wersjach brytyjskich. Bywa, że formaty są wspólne, a amerykańskie bywają dwa razy szybsze.  Nie chcę mówić jak dziaders, że kiedyś było lepiej. Dużo zmieniła ekonomia; ma być taniej, szybciej i więcej. To wpływa na tę pracę. Moim zdaniem praca lektora jest mniej atrakcyjna niż kiedyś. I trzeba sobie jakoś radzić z gorszym pieniądzem, który wypiera lepszy.

Na przekór wyścigowi zmierzajmy ku dobrej kropce. Czego pragniesz tego lata?

Aktywności. Poza fajnymi stronami tego zawodu jest siedzenie, siedzenie przy włączonej lampce, często w pokoiku bez okna. Bardzo lubię to, co robię, ale lubię też wychodzić z pracy i wsiadać na rower. To work life balance, który każdy rozumie na swój sposób. Dla mnie to balans pomiędzy pracą, która daje mi utrzymanie, a czasem również satysfakcję i przyjemność, a jednocześnie ruchem. Jestem typem sportowym. Narty, pływanie, kajaki, rowery – tego jak najwięcej!

Zatem dobrego balansu!

I żeby móc tak ustawić grafik, by wszędzie spokojnie dojechać na rowerze bez spocenia się. To oczywiście myślenie życzeniowe, bo rzeczywistość powoduje, że leci się z wywalonym jęzorem. A jeśli nawet wszystko się ułoży, to pada deszcz i człowiek nagrywa potem w mokrych butach (śmiech).      

 

 

Zdjęcia: Przemysław Strzałkowski / Polscylektorzy.pl
Asystentka planu: Renata Strzałkowska   

 

 

 

  

Brak komentarzy

Studio Medianawigator.com

reklama

Agencja MediaNawigator.com

Powered by:

Bank głosów Mikrofonika.net

reklama