W cyklu wywiadów BLIŻEJ MIKROFONU rozmawiamy z lektorami nie tylko o doświadczeniach zawodowych, ale też o tym, co ich osobiście ukształtowało, co ich porusza poza pracą. O sprawach, których nie znajdziecie w notkach encyklopedycznych. Choć oczywiście polecamy opracowane przez nas biografie w bazie SYLWETKI LEKTORÓW.
Przemysław Strzałkowski polscylektorzy.pl: Czy po ogromnym sukcesie #ĄĘ czuje Pani coraz cięższe brzemię odpowiedzialności? Na zasadzie: „moje słowa są traktowane jak wzorzec metra w Sevres.”
Kamila Kalińczak: Nie, bo wciąż wydaje mi się, że w mediach społecznościowych obserwują mnie tylko znajomi, znajomi znajomych i mama (śmiech). Jestem zdziwiona za każdym razem, gdy okazuje się, że moje konto na Instagramie śledzi ktoś, kogo nie znam osobiście. Zdaję sobie oczywiście sprawę z popularności #ĄĘ, ale staram się ją wykorzystywać do tego, by przypominać, że język nie jest zero-jedynkowy.
Myślę, że - parafrazując popularne powiedzenie – gdyby nie było Kamili Kalińczak, to należałoby ją wymyślić. Spotkało się naraz wiele rzeczy: upodobanie do dbałości o język, doskonała znajomość pracy w mediach, pomysłowość i wyczucie w posługiwaniu się internetem. I proszę, fenomen – okazało się, że tak wielu osobom zależy na poprawności językowej.
Okazało się przede wszystkim, że media społecznościowe mogą służyć nie tylko do pokazywania zdjęć z wakacji i reklamowania kremów. #ĄĘ jest przecież cyklem edukacyjnym, a mimo to znalazło się dla niego miejsce na Instagramie (450 tys. obserwujących), Tik Toku (220 tys.) i Facebooku (80 tys.). Ja natomiast do tworzenia treści wykorzystałam to, czego nauczyłam się pracując w newsroomie - umiejętność pisania językiem mówionym, mówienia po ludzku, myślenia o odbiorcach i skracania, skracania, skracania. Czy zrozumieją tak zbudowane zdanie? Czy tak podany temat ich zainteresuje? Czy coś z tego zapamiętają?
Owszem, lubię czytać słowniki i poradniki językowe. Mogłabym mówić do ludzi językiem naukowym - przydawkami, imiesłowami i partykułami - ale nie jestem pewna, czy wszyscy by taki sposób mówienia zrozumieli. Wybrałam więc “popową” formę przekazu i zagadnienia, które przydają się na co dzień. Dlatego też zawsze podkreślam, że #ĄĘ zna swoje miejsce w szeregu; nie jestem polonistką, nie badam języka; po prostu dużo o języku czytam i chętnie opowiadam, co przeczytałam.
Redukcja słów to sztuka, do której się dochodzi. Sądzę, że dobry tekst można porównać do baletu – widząc piękno i lekkość tańca nie wiemy, ile potu i bólu kosztowały treningi.
Moja przygoda z dziennikarstwem zaczęła się w Radiu ZET, w starej szkole Andrzeja Woyciechowskiego. Nauczyłam się tam odpowiedzialności za słowo i takiego skracania, które nie zaburza sensu. Ale potwierdzam - to nie jest łatwa rzecz! Najtrudniejsze do uproszczenia, napisania językiem mówionym, są newsy prawnicze; pewne sformułowania są nietykalne. Przekonałam się o tym boleśnie, kiedy uprościłam - niezgodnie ze sztuką, bo zaburzając sens informacji - newsa Mariusza Gierszewskiego. Postawiłam go w bardzo niezręcznej sytuacji, musiał tłumaczyć się swojemu informatorowi. Bardzo to przeżyłam. To była prawdziwa lekcja odpowiedzialności za słowo: jeżeli nie wiesz, to uważaj i dopytaj.
Wracając do akcentu – może niegłupie byłoby nałożenie kar finansowych na polityków, którzy przemawiając do nas mają w głębokim poważaniu akcent na trzecią sylabę od końca? Pan polityk wchodzi na sejmową mównicę i zaczyna: „W bieżącym roku zainwestowaLIŚmy…”
Za błędy językowe zawsze w pierwszej kolejności chcielibyśmy karać polityków. Dlaczego właśnie ich?
Może dlatego, że bez przerwy mówią do nas z telewizyjnego okienka. I nawet niewinne dziatki słyszą, że „zainwestowaLIŚmy”.
Coś w tym jest. Ale coraz więcej na sumieniu mają również dziennikarze i… lektorzy. Myślę, że karty mikrofonowe były ciekawym rozwiązaniem.
I nie chodzi nawet o to, że osoby stające przed mikrofonem popełniają błędy, bo każdy je robi; chodzi o brak pokory i machanie ręką - „bez przesady, nie muszę wiedzieć wszystkiego”.
Może też lenistwo? Lepiej przepuścić błąd w tekście klienta, niż tracić czas na walkę o poprawną formę.
Przyznam, że obecnie trudno się ze mną – jako lektorką - pracuje. Jeżeli dostaję tekst wcześniej i znajduję błędy, proponuję rozwiązania. Ale, jak wszyscy wiemy, czasami ostateczną wersję tekstu dostajemy dopiero w studiu. #ĄĘ ośmieliło mnie w zdecydowanym stawianiu granic w tej kwestii - nie czytam tekstów, które nie są poprawne gramatycznie, czy językowo. I nie nagrywam dwóch wersji - poprawnej i z błędem i “potem zobaczymy” (śmiech). Nie odpowiada mi bylejakość; na końcu to ja podpiszę się pod tym nazwiskiem, głosem czy twarzą. Jeżeli w programie telewizyjnym błędnie przedstawię eksperta, nikt nie będzie się zastanawiał, czy dokumentalista podał mi poprawną formę nazwiska; widz pomyśli, że jestem nieprzygotowana.
Spora część widzów jest przekonanych, że lektor czytający szeptankę jest zarazem tłumaczem listy dialogowej.
A słuchacze radia myślą, że to my wybieramy piosenki, które słyszą na antenie.
Na szczęście wielu lektorów ma świadomość, że stanowią ostatnie ogniwo, ostatni bastion poprawności językowej. Potem nie ma już nic - jeśli lektor przepuści błąd, to czapa.
Z kolei obecność lektorów w mediach społecznościowych sprawia, że ludzie są coraz bardziej świadomi, jak ta praca wygląda. Gdy jeszcze 10 lat temu przedstawiałam się jako między innymi lektorka, nie dla wszystkich było jasne, czym się zajmuję; przecież lektor może również uczyć języka obcego.
Kilka lat temu w reklamie radiowej można było usłyszeć, że samochód ma “pięć drzwi”. I naprawdę nikomu to nie przeszkadzało. Zadzwoniłam wtedy do dyrektora programowego stacji, w której pracowałam i powiedziałam, że to jest nie do przyjęcia, że są granice bylejakości. Bo to już nie było niedociągnięcie, pomyłka. Słuchając takich błędów, oswajamy się z nimi. Człowiek osłuchany z formą „pięć drzwi” może uznać, że jest poprawna. Przecież słyszał ją w radiu!
Ale najgorsze jest to, że używając tego przykładu na szkoleniach powiedziałam „pięć drzwi” tyle razy, że zaczynam się przyzwyczajać (śmiech). W każdym razie wspomniany dyrektor zainterweniował i reklamę zmieniono.
Przeznaczenie to duże słowo, ale co komu pisane, to go spotka. Przez lata dojrzewała Pani zawodowo i życiowo do tego, co robi teraz, a zarazem rozwijało się narzędzie – internet. Przecież 15 lat temu nie było Instagrama! A gdyby dekadę temu ktoś powiedział, że nie będzie Pani pracowała w newsach?
Oczywiście nie uwierzyłabym. Ale mam wrażenie, że raz na jakiś czas następuje moment, w którym wszystko układa się na nowo. I pojawienie się internetu, a konkretnie mediów społecznościowych – w dodatku z rolkami – było takim momentem. To trochę tak, jak po 89 roku, gdy każdy mógł zostać biznesmenem. Myślę, że gdybym miała wtedy 20 lat więcej, dziś byłabym milionerką (śmiech).
Media społecznościowe, zwłaszcza po pandemii, dały nam nowe możliwości. Wszystkim! Każdy mógł spróbować. Ja z tej szansy skorzystałam.
Kadr z rolki #ĄĘ (Facebook.com)
Powodzeniu sprzyja zapewne Pani wyznanie w jednym z wywiadów: „jestem kujonką”. Sieć pęcznieje od łatwych i szybkich publikacji, ale trwały sukces nie przychodzi bez solidnej podbudowy.
Kiedy #ĄĘ już się rozpędzało odnosiłam wrażenie, że zaczęło powstawać wiele podobnych kont. To tak, jak z podcastami – wszyscy je robią, ale też szybko odpuszczają; niewiele podcastów ma więcej niż 9 odcinków. #ĄĘ przez pierwsze trzy lata było zawsze, w każdy wtorek i czwartek. Nie miało znaczenia czy byłam chora, czy w podróży. Dziś pozwalam sobie czasami odpuścić, ale wciąż zachowuję regularność publikacji. Uważam się za osobę pracowitą. A patrząc na koleżanki i kolegów newsowców myślę, że naszą cechą wspólną jest odpowiedzialność. Pracowitość i odpowiedzialność – te rzeczy łączą się nierozerwalnie.
Zatem jest Pani typem zadaniowca.
Jeżeli trzeba coś zrobić, to robię. Rzeczy proste załatwiajmy od razu.
Praca przy newsach zapewne bywa wypalająca, dominująca nad innymi sferami życia?
Tak kocham newsy, że gdybym kilka temu w telewizji dostała dyżury w dzień, prowadziłabym wiadomości do dzisiaj. Nie przeszłoby mi przez myśl, żeby stamtąd odejść. Jednak nie potrafiłam się pogodzić z tym, że pracuję wtedy, kiedy inni nie pracują; w telewizji prowadziłam wieczorne wiadomości, w radiu zaliczyłam sezon poranków. Stres o wolne weekendy, święta, urlop. Gdy wybierałam ten zawód, jakoś o tym nie pomyślałam (śmiech). Okazało się, że kwestia dyżurów nie była w mojej redakcji negocjowalna. Żeby więc zmienić swoją sytuację życiową, musiałam odejść.
Zaczęła opadać adrenalina, co sprzyjało nowym pomysłom.
Tak, twórczości! Po telewizji na 2 lata zatrzymałam się w Agorze, na etacie, 9-17. Nie mogłam uwierzyć, ile po 17 jest jeszcze czasu! I te wolne weekendy! WSZYSTKIE! W 2019 miałam pierwszą w dorosłym życiu wolną majówkę.
Jak dziwnie brzmi: „wolna majówka”, „wolna niedziela”…
Proszę zauważyć, że to było przed chwilą. Rok 2019 to nie są czasy zamierzchłe. Wiedziałam, że nie ma już powrotu i że nie będę pracować tak, jak wcześniej.
Jakub Urlich powiedział mi w wywiadzie, że kluczem jest słowo „wolność”. Pasuje?
Tak, choć zakładając firmę oczywiście strasznie się bałam. Na szczęście w Agorze trafiłam na bardzo mądrych ludzi, którzy pozwolili mi stopniowo przejść „na swoje”. To „stopniowo” – jak się potem okazało – nastąpiło szybko, bo w ciągu trzech miesięcy, ale odchodziłam z poczuciem, że zawsze mogę wrócić. Jeśli mam trochę wolnego czasu, to błyskawicznie się regeneruję – co też jest chyba charakterystyczne dla newsowców – i wymyślam nowe rzeczy.
Bycie newsowcem z krwi i kości to natura, której nigdy się nie gubi. A jak było w dzieciństwie? Czy mała Kamila mówiła, że zostanie dziennikarką?
Zachował się zeszyt z piątej klasy podstawówki, w którym napisałam, że chciałabym robić wywiady i opowiadać o wydarzeniach. Składniowo nie było to może najlepsze (śmiech), ale wywołało szereg decyzji.
Równolegle do zwykłej szkoły chodziłam do szkoły muzycznej i zapamiętano mnie z tego, że podczas zajęć, przygotowując się do egzaminów wstępnych na Dziennikarstwo na Uniwersytecie Warszawskim, czytałam Newsweeka.
A na Uniwersytecie powstało studenckie Radio Kampus… W ogóle nie myślałam wtedy o radiu. Sądziłam, że się do tego nie nadaję, więc będę pracować w prasie. Zresztą wtedy prasa miała się świetnie. Ale radio okazało się miłością od pierwszego wejrzenia.
Odwzajemnioną?
Na początku byłam strasznie słaba, naprawdę. Ten głos, ta dykcja i to okropne „śpiewanie”! Ale trafiłam na wspaniałą dr Jagodę Bloch, która nauczyła mnie czytać. Po niecałym roku pracy w Radiu Kampus dostałam zaproszenie do Radiostacji i… spędziłam w Eurozecie dziesięć lat.
I coraz głębsza woda…
Radiostacja – dla mnie wtedy głęboka woda – była jednak stacją młodzieżową, ale potem pracowałam w Chillizet i Radiu Zet.
Przez to, że 15 lat spędziłam na antenach mediów audiowizualnych – z którymi miałam podpisane kontrakty i zakazy konkurencji – nie rozwijałam się lektorsko sensu stricto. Natomiast codzienny kontakt z anteną – z mikrofonem, a potem z kamerą, użyczaniem głosu np. Madeleine Albright, która udzieliła wywiadu TVN24 – pozwolił mi nabrać doświadczenia w czytaniu.
Rzeczywiście, newsy i reklamy się wykluczają.
Dlatego nigdy tego nie robiłam, żadne komercyjne nagrania nie wchodziły w grę. Gdy lata temu startowało Meloradio i wygrałam casting na jego oprawę, szefowie TVN24 nie pozwolili podjąć tej pracy. A przecież nie była to reklama, tylko oprawa. Komercją mogłam się zająć dopiero po odejściu z newsów.
Po wcześniejszych doświadczeniach telewizyjnych udział w „Szkle kontaktowym” to nowe pole. Jak czuje się Pani w roli komentatorki?
Cieszę się, że przyjęłam tę propozycję, choć nigdy nie pomyślałabym, że to miejsce dla mnie. To ciekawe doświadczenie i dobrze się bawię, a bez dobrej zabawy ten program nie ma prawa się udać. Wypracowaliśmy komfortowy dla mnie interwał, bo pojawiam się kilka razy w miesiącu i to jest taka dawka polskiej polityki, którą mogę wytrzymać bez szwanku dla zdrowia psychicznego (śmiech).
A czego jeszcze można życzyć osobie, która jakiś czas temu powiedziała: „Zgarnęłam ze stołu całą pulę”?
Wszystkiego, dużo i naraz. Moim zdaniem to dopiero początek; nie zatrzymuję się, mam apetyt na więcej i mnóstwo pomysłów. Lubię zarabiać pieniądze i ciągnąć za sobą innych. Uważam, że dobrem należy się dzielić, bo wtedy powraca. Proszę mi życzyć, żeby przez gorszą stronę mediów społecznościowych, ich minusy, nie przestało mi się chcieć.
Zdjęcie tytułowe: Cezary Żukowski (Kamila Kalińczak podczas IV Ogólnopolskiego Spotkania Lektorów)
Brak komentarzy