W cyklu wywiadów BLIŻEJ MIKROFONU rozmawiamy z lektorami nie tylko o doświadczeniach zawodowych, ale też o tym, co ich osobiście ukształtowało, co ich porusza poza pracą. O sprawach, których nie znajdziecie w notkach encyklopedycznych. Choć oczywiście polecamy opracowane przez nas biografie w bazie SYLWETKI LEKTORÓW.
Przemysław Strzałkowski polscylektorzy.pl: Nieprzypadkowo spotkaliśmy się w Łazienkach. Przez 35 lat prowadził Pan tutaj Koncerty Chopinowskie.
Mirosław Utta: To jedna z najstarszych w Polsce imprez artystycznych, która cieszy się ogromnym powodzeniem. Przez covid były dwa lata przerwy i koncerty nagrywano w Pomarańczarni, a od miesiąca wszystko wróciło na swoje miejsce. W maju rozpoczął się 63 sezon; zawsze są tłumy i przyjeżdża wielu cudzoziemców.
Przewijali się wspaniali pianiści. Niektórzy z nich – jak Halina Czerny-Stefańska - już nie żyją. Uczestnicy z założenia grają utwory Chopina, ale zdarzyło się, że jeden z nich zagrał spontanicznie na bis coś zupełnie innego, chyba Szostakowicza. Tak świetnie, że dostał gorącą owację.
Dostosowując się do sytuacji zapowiadałem zawsze w kilku językach – po francusku, hiszpańsku, rosyjsku czy niemiecku - a potem przychodzili do mnie ludzie, dziękowali i pytali skąd wiem, że wśród publiczności jest taka a taka nacja. Zapowiadałem również po japońsku; nie powiem, że znam ten język (śmiech), ale Japończycy nauczyli mnie formułki, którą wygłaszałem.
A gdy mieliśmy chińskiego pianistę, poszedłem do chińskiej ambasady i poprosiłem, żeby pomogli mi coś ułożyć. Przy okazji posłuchali, czy moja wymowa jest zbliżona do rzeczywistości (śmiech).
To zawsze się sprawdza: ludzie są bardzo zadowoleni słysząc swój język.
Pańska znajomość języków jest imponująca.
Jestem po studiach filologicznych, więc w porównaniu do niektórych kolegów jest mi łatwiej. Ukończyłem filologię romańską, ale od dawna mam do czynienia nie tylko z językami romańskimi. Oczywiście teraz używa się głównie angielskiego.
Z dostępnych danych wynika, że cztery języki zna Pan biegle. Ale zapewne jest ich więcej na innych poziomach?
Powiedzmy, że się dogadam. Mogę porozmawiać na przykład z Włochem, ale będę mówił niegramatycznie. Znam sporo słów po niemiecku, ale ich gramatyka jest skomplikowana. Zatem dogaduję się, choć czasem trudno mi mówić poprawnie.
A nawiązując do aktualnej sytuacji… Mieszkam w „bliźniaku” i moja siostra przyjęła do swojej połowy domu cztery Ukrainki. Ponieważ pochodzą z Charkowa, są przede wszystkim rosyjskojęzyczne. Zatem przy okazji przypominam sobie rosyjski, który kiedyś nieźle znałem. Pomimo wielu lat przerwy daję radę, choć często nie znam codziennych, podstawowych słów i muszę sprawdzać je w słowniku.
Nauka języków w Polsce wygląda zazwyczaj tak, że uczy się tak zwanego języka literackiego. A potem ludzie potrafią mówić o wszystkim, byle nie o sprawach codziennych.
Powraca niestety stare powiedzenie, że „język wroga warto znać”. Do ważnego teraz tematu wojny pozwolę sobie powrócić… A tymczasem a propos języków: skoro filologia romańska, to plan był inny. Lektorstwo przyszło znienacka?
Zupełnie niespodziewanie. Tuż po studiach zacząłem pracować w przedsiębiorstwie importu i eksportu „Film Polski”. Miałem do czynienia z filmami, które po przyjściu do Polski weryfikowała komisja kwalifikacyjna. Były akceptowane lub nie – w zależności od tego, jaka panowała akurat sytuacja polityczna.
Dzięki temu obejrzałem „Doktora Żywago”, który na polskich ekranach pojawił się dopiero dwadzieścia lat później, a wtedy był „be”. („Doctor Zhivago” to amerykański film melodramatyczny z 1965 roku oparty na powieści Borysa Pasternaka. Jego tematyka i represje władz ZSRR wymierzone w Pasternaka wywołały reakcje na całym świecie. Ówcześni rosyjscy recenzenci wytknęli „fałszywe stereotypy na temat Rosjan i nieścisłości historyczne” – przyp. red.)
Listy dialogowe na potrzeby projekcji przed komisją kwalifikacyjną czytały przypadkowe panie pracujące w biurze. I gdy usłyszałem, jak to robią… (śmiech), jak - poza innymi mankamentami – mijają się pięknie z oryginałem, zaproponowałem w końcu, że tam usiądę i poczytam. Tak się zaczęło i w czasach amatorskich przeczytałem w ten sposób mnóstwo filmów. A na zawodowstwo przeszedłem pracując już w Polskim Radiu.
Miał Pan świetną zaprawę. O ile dobrze pamiętam, czytanie dla Telewizji Polskiej zaczęło się w 1973 roku?
Tak, wtedy zacząłem czytać zawodowo.
Zatem w przyszłym roku będzie Pan świętował jubileusz 50-lecia pracy lektorskiej…
Wcześniej, pracując jeszcze w „Filmie Polskim” czytałem w kinach na żywo „Konfrontacje filmowe”, między innymi z Tomkiem Knapikiem, więc pięćdziesiątkę mam za sobą. Ale liczę od pierwszych filmów wyemitowanych w TVP.
Szykuje się piękny jubileusz! Krąży opinia, że czytywał Pan dla TVP najczęściej filmy francuskie. Czy rzeczywiście?
Istnieje w internecie taka informacja. Nie wiem, kto ją zamieścił. Częściowo jest prawdziwa, ale nie do końca. W 73 roku rzeczywiście pierwszy film dostałem francuski. Na 14 lipca, francuskie święto narodowe, miałem do przeczytania francuski film… Ale nie było ich wtedy zbyt wiele, więc czytało się wszystko, co było „po drodze”.
Ucho do języków, a potem wyczucie lektorskie sprawiało, że czytałem przez kilka lat dla ambasady koreańskiej, dla tej bardzo dobrej Korei Północnej, na zamkniętych seansach. Bardzo się dziwili, że tak trafiam w tekst nie mając o tym języku zielonego pojęcia.
Bywały też filmy japońskie i chińskie. Na pewno z czasem nabywa się wyczucia, które zależy też od ogólnej inteligencji (śmiech).
Przejdźmy do tematu, na który niecierpliwie czekają fani gier komputerowych. Na pewno aż przebierają nogami (śmiech). Lata 2007-2009 i trzy części gry S.T.A.L.K.E.R. Czy wchodząc w rolę narratora przeczuwał Pan, że rzecz stanie się tak kultowa?
Młodszym, a zwłaszcza graczom, prawdopodobnie nie kojarzy się Pan jako głos serialu Esmeralda, ale jako narrator ze Stalkera.
Czytałem wtedy w internecie opinie, że z jakichś powodów mój głos bardzo pasuje do tej gry. Widocznie potrafiłem oddać taki charakter narracji, jakiego oczekiwano. Ja z kolei nie oczekiwałem niczego, bo nie jestem z tego pokolenia, nigdy nie interesowałem się grami i chciałem po prostu dobrze wykonać swoją pracę.
To nieco inna rzecz, niż czytanie dialogów filmowych. Trzeba podrzucać krótkie i szybkie wave’y*, co jest bardzo męczącą robotą; po godzinie człowiek wychodzi po takich tekstach jak pijany. Ale jakoś wszystko wyszło.
Kilka miesięcy temu dzwoniono do mnie z zapowiedzią, że ma nastąpić dalszy ciąg. Czemu nie? Ale kierowniczka produkcji nie odezwała się do tej pory, więc możliwe, że nastąpiła zmiana koncepcji. Może wzięli kogoś młodszego. Nic się nie dzieje. (Według Wikipedii prace nad grą S.T.A.L.K.E.R. 2. wstrzymano w obliczu agresji Rosji na Ukrainę. Twórcy zdecydowali również o zmianie podtytułu z transliteracji rosyjskiej „Heart of Chernobyl” na zgodny z transliteracją języka ukraińskiego: „Heart of Chornobyl” – przyp. red.).
Jeśli będzie się działo, to trudno wyobrazić sobie Stalkera bez Pańskiego udziału. Wspomniał Pan, że nagrywanie wave’ów jest mozolnym zajęciem. A audiobooki? Przecież to żmudna praca, wymagająca spędzenia wielu godzin w kabinie. Nie wszyscy to lubią.
Mam już nagranych 485 i dążę do tego, żeby dociągnąć do pięciuset (śmiech). Może w przyszłym roku?
To byłoby coś: 500 audiobooków na 50-lecie pracy lektorskiej.
Zdecydowanie wyprzedza mnie Ksawery Jasieński, który przeczytał ponad pół tysiąca. Jest starszy ode mnie o dziewięć lat. Teraz już nie pracuje, bo podczas operacji tarczycy coś mu zepsuli w głosie…
Audiobooki stały się niezwykle popularne. Ale już dużo, dużo wcześniej nagrywał je Pan dla niewidomych i słabo widzących. Nazywały się jeszcze „książki mówione”…
Jeszcze w latach 70 wciągnął mnie jeden ze starszych kolegów. Rzeczywiście, czytanie audiobooków jest męczące i wyczerpujące dla głosu. Ale z drugiej strony to wdzięczna i sympatyczna robota, którą bardzo lubię. No i można poznać sporo literatury.
Dawniej „książki mówione” wydawano na taśmach do magnetofonów szpulowych, potem na kasetach, a teraz doczekałem epoki elektronicznej.
Skoro jesteśmy przy czasach PRL… Dzięki znajomości języków był Pan wtedy pilotem wycieczek zagranicznych. Wspaniałe okno na świat!
Tak, można było pojeździć. Wycieczki nie wyglądały tak, jak teraz i najczęściej miały formę trampingu. Jeździłem z grupami do wielu krajów, zazwyczaj azjatyckich czy arabskich. Nie było wcześniejszych rezerwacji i organizowałem na miejscu spanie i jedzenie, choć to ostatnie Polacy często zabierali wówczas ze sobą.
Poznałem Japonię, do której w tamtych latach jeździli nieliczni. Zrobiliśmy wyprawę samych… pilotów wycieczek. Nasz kierowca po raz pierwszy jeździł w ruchu lewostronnym i gdy wynajęliśmy w Yokohamie busa na 20 osób, wszyscy się obawiali. Ale dał sobie radę i przez dwa tygodnie jeździliśmy po Japonii. Każdy miał przydzielone zadanie; mnie przypadła w udziale organizacja noclegów. Mieszkaliśmy wprawdzie w prymitywnych warunkach, w różnych misjach religijnych, ale za to podczas całego pobytu nie zapłaciliśmy za noclegi ani grosza!
Czyli metoda „na pielgrzyma”.
W misjach katolickich - na przykład w Kyoto - i innych religii. Wszędzie nas przyjmowano. Mieliśmy swoje karimaty i spaliśmy na ogół w salach katechetycznych. Fajne przeżycie.
II Wojna Światowa zakończyła się ostatecznie po eksplozjach bomb atomowych w japońskich miastach. Od tego czasu wciąż toczą się wojny na różną skalę, a teraz okoliczności są znów dramatyczne. Urodził się Pan w 1940 roku…
Jestem z pokolenia wojennego.
Jakie zachował Pan wspomnienia z dzieciństwa?
Wojna stygmatyzowała mnie w szczególny sposób, ponieważ mój Ojciec był jednym z jeńców wojennych zamordowanych wiosną 1940 roku w jednym z obozów katyńskich przez NKWD. Jako powołany oficer rezerwy poszedł na wojnę we wrześniu 39.
To przedziwny splot zdarzeń: Ojciec poszedł na tę wojnę w niedzielę 3 września, a ja urodziłem się dokładnie sześć miesięcy później – 3 marca, w niedzielę wieczorem. O tej porze, gdy wyruszał z domu. Zbieg okoliczności albo coś więcej…
Wychowywała mnie Mama oraz Dziadek od jej strony. Po wojnie wyszła ponownie za mąż i miałem ojczyma, ale nie był to dla mnie dobry czas.
Pamiętam zdarzenia z Powstania Warszawskiego, a po jego upadku pełną grozy drogę, gdy Niemcy przepędzali nas kolumną w stronę obozu w Pruszkowie. Miałem cztery lata i zachowałem jakieś mgliste wspomnienia, epizody, obrazy pożarów.
Rodzinną traumę musiało pogłębiać to, że w komunistycznej Polsce nie wolno było mówić o Katyniu.
Hołd swojemu zastrzelonemu przez NKWD Dziadkowi oddała moja młodsza córka, pisząc na studiach dziennikarskich pracę magisterską poświęconą tematyce zbrodni katyńskiej. Wymagało to wykonania ogromnej pracy przy gromadzeniu i porządkowaniu materiałów opublikowanych w prasie. Trzeba było szukać często rozproszonych i trudno dostępnych artykułów.
Historia zatoczyła koło i znów mamy wojnę. Rosjanie popełniają w Ukrainie zbrodnie ludobójstwa. Co – doznawszy wojny jako dziecko – myśli Pan o przyszłości? Co Pan czuje?
Nie można mieć złudzeń: są narody, które nigdy się nie zmienią. I nawet, jeśli przez chwilę będą siedzieć cicho, to w następnej chwili zrobią coś strasznego. Niektóre narody mają taki charakter, że muszą na świecie mącić.
Wydawałoby się, że ludzie są coraz bardziej rozumni, a jednocześnie są porażająco głupi. Dlatego nie należy oczekiwać, że na świecie będzie lepiej, że człowiek doceni na dłużej wartość pokoju i idący za nim rozwój społeczeństw. Zawsze znajdzie się jakiś wichrzyciel. Nie jestem pod tym względem optymistą.
Oby dobra wystarczyło co najmniej na tyle, że doczekamy Pańskiego jubileuszu.
Jeśli przyjąć kryterium aktywności, to jestem najstarszym polskim lektorem, który nadal dość intensywnie pracuje. Ksawery Jasieński niczego już nie nagrywa. Jest jeszcze Henryk Pijanowski, ale od kilku lat mieszka u syna w San Francisco i przestał cokolwiek robić.
Ja jeszcze się trzymam. Czasem nawet tłumacze pytają mnie: „Panie Mirku, a panu jeszcze się chce nagrywać?” Mówię, że owszem – i nie chodzi o finanse, chodzi o aktywność. Bo zdaję sobie sprawę, że zwłaszcza starsi mężczyźni w stanie bezczynności bardzo szybko kapcanieją, nie nadają się do niczego.
Dlatego zależy mi na aktywności, na udowodnieniu samemu sobie, że się jeszcze nadaję. Los – czy Pan Bóg, jak kto woli – pozwolił, że mając 82 lata mogę pracować i jest jakieś zapotrzebowanie na mój głos. To dość dziwne; widocznie taki rodzaj głosu się nie starzeje.
Pewne studio, z którym współpracuję, przygotowując opisy lektorów nie wiedziało, jak sobie poradzić z moim wiekiem. I napisali w profilu: „Głos pięćdziesięciolatka”. Tak wybrnęli! (śmiech)
Ach, ta dzisiejsza tyrania młodości! Jest wartością samą w sobie, o którą należy za wszelką cenę zabiegać i desperacko wygładzać zmarszczki.
Nie wykorzystuje się – nie tylko w naszej branży – doświadczenia i możliwości starszych. Oczywiście tych, którzy się jeszcze do tego nadają. Jeżeli nie, to nie ma o czym mówić. Ale czasem starszych się spycha.
Czuje się Pan czasem „zepchnięty”?
Przede wszystkim czuję się lektorem filmowym, a filmów dostaję teraz bardzo mało. Przez te wszystkie lata nagrałem około 20 tysięcy filmów, a obecnie nagrywam ich niewiele. I cieszę się trafiając na coś wartościowego, a nie taki cykl, jak ostatnio: „Kobiety, które zabijają”. Wśród amerykańskich realiów kobiety uśmiercają, rozczłonkowują na kawałki i pakują do worków swoich mężów lub partnerów. Doprawdy pasjonujący serial! (śmiech)
Życzymy jak najwięcej aktywności.
Mój rekord graniczył z żyłką sportową. Kiedyś, podczas „Konfrontacji”, przeczytałem w jednym miesiącu 73 filmy w różnych kinach. Zdarzało się, że po 5 dziennie. Ostatniego dnia kompletnie już padałem. Żona przywiozła mi jakieś jedzenie i ratowali mnie, żebym dotrwał. To była głupota i lekka przesada, choć wtedy korzystna finansowo. Ale człowiek był młody, więc uważał, że da radę.
Czy po takich maratonach zdarzały się Panu kłopoty z głosem?
Ludzie często pytają: „A gardło pana nie boli od tego czytania?” Jedyna i prawdziwa odpowiedź brzmi, że po tak długim siedzeniu i nagrywaniu nie boli człowieka gardło, tylko tyłek.
I mamy złotą myśl!
Właśnie siedzenie jest makabryczne, bo człowiek tkwi przed mikrofonem w nieruchomej, skurczonej pozycji. Na pewno nie jest to zdrowe (śmiech). Dlatego staram się ruszać. Przez wiele lat pomagało mi to, że uprawiałem lekkoatletykę. A gdy mieliśmy psy, wychodziłem z nimi na poranny rozruch. Teraz wychodzę codziennie z psem córki albo sam, żeby poćwiczyć, przebiec kawałek, zrobić trochę przysiadów i rozruszać kości. Staram się nie podupaść fizycznie. Są przecież o wiele młodsi, którzy ledwo się ruszają, więc chciałbym być w miarę możliwości sprawny.
Wyobraźmy sobie, że lektorki i lektorzy siedzą tu przed nami jak publiczność podczas Koncertu Chopinowskiego. Co chciałby Pan przekazać młodszym jako nestor branży?
Przede wszystkim trzeba mieć solidne podejście do zawodu i słuchacza. Trzeba być również rzetelnym wobec realizatorów i zawodowego otoczenia; wykazywać się punktualnością i poważnym traktowaniem tego, co się robi. Nie chodzi o przesadne zaangażowanie, ale o to, by nie robić wszystkiego od niechcenia. Wtedy współpracownicy wiedzą, że ktoś jest odpowiedzialny. To zawsze się ceni.
Dobrze, że takie przesłanie pójdzie w świat.
* Wave - format plików audio; skrót od angielskiego słowa waveform. Pliki Wave mają rozszerzenie .WAV. To podstawowy format obsługiwany przez komputerowe główne systemy operacyjne bez dodatkowego oprogramowania.
Zdjęcia: Przemysław Strzałkowski / PolscyLektorzy
Asystent planu: Renata Strzałkowska
Brak komentarzy