W cyklu wywiadów BLIŻEJ MIKROFONU rozmawiamy z lektorami nie tylko o doświadczeniach zawodowych, ale też o tym, co ich osobiście ukształtowało, co ich porusza poza pracą. O sprawach, których nie znajdziecie w notkach encyklopedycznych. Choć oczywiście polecamy opracowane przez nas biografie w bazie SYLWETKI LEKTORÓW.
Przemysław Strzałkowski polscylektorzy.pl: Przenieśmy się w szalone, pełne możliwości lata 90. To był ciekawy klimat, bo wszystko dopiero się kształtowało.
Renata Dobrowolska-Kryczek: To prawda. Po maturze w 1990 roku dostałam się na Wydział Lalkarski Szkoły Teatralnej we Wrocławiu, wyjechałam z Białej Podlaskiej spod opiekuńczych rodzicielskich skrzydeł i w gruncie rzeczy dopiero wówczas zaczęłam się formować. Faktycznie, cztery lata studiów we Wrocku to najlepsze, twórcze i szalone lata.
Lalki to cudowny, kreatywny i niezwykle rozwijający wyobraźnię wydział. Studia tam to była najlepsza decyzja, choć decydując się na nie, nie do końca wiedziałam, co mnie czeka. Prawda jest taka, że nie odważyłam się na dramat, bo w czasach licealnych na jednym z konkursów recytatorskich dotkliwie skrytykowała mnie szefowa jury - wykładowczyni PWST w Warszawie. Powiedziała siedemnasto- czy osiemnastoletniej dziewczynie, że skoro chcę być aktorką, to może powinnam „schować się za parawan”.
Rzeczywiście, można się zablokować.
Podłamało mnie to oczywiście, ale odważyłam się na studia w szkole teatralnej. Owszem, schowałam się za parawanem.
A po studiach przyjechałam do Warszawy – młoda aktoreczka, rzucona na głęboką wodę. Pomogły kontakty do studiów dubbingowych, które dał mi między innymi Jarek Boberek. Pukałam do kolejnych drzwi i zaczęłam nagrywać. Pierwszą reklamę radiową nagrałam w grudniu 1994 roku, dwadzieścia dziewięć lat temu.
Pamiętasz, co to było?
Jakaś promocja znanych słodyczy przed świętami Bożego Narodzenia, wiesz, taka na uśmiechu.
Zaczęło się słodko!
Tak, właśnie od reklam. To było studio Sonica, w którym jako reżyser dubbingu pracowała Ewa Złotowska. Pamiętacie jej Pszczółkę Maję? Pani Ewa poprosiła mnie, żebym powiedziała coś jak najwyższym tonem. Kiepsko to wyszło. Okazało się, że mam o wiele niższy głos, niż myślałam (śmiech). Dlatego dubbing u Ewy Złotowskiej nie wyszedł, ale udało się później, w innych studiach. Pracowałam między innymi z Joanną Wizmur, Henryką Biedrzycką czy Miriam Aleksandrowicz.
W roku 95 w moim zawodowym życiu działo się już coraz więcej; dużo reklam, dubbing, a na wiosnę Canal+.
Zatem w przyszłym roku będziesz świętować trzydziestolecie pracy przed mikrofonem. A dlaczego porzuciłaś drogę aktorską?
Po przyjeździe do Warszawy trafiały mi się epizody w produkcjach filmowych, a w biedniejszych momentach brałam nawet statystowanie. Ale do teatru iść nie chciałam, bo wówczas nie było w Polsce sceny lalkarskiej, która wystawiałaby interesujące mnie spektakle; fascynowała mnie specyficzna forma lalkarska i wyobrażałam sobie granie sztuk dla dorosłych. Nie pitu-pitu pacynką dla dzieci, sorry! Tak w owym czasie myślałam.
Teraz działają teatry prywatne i przybyło możliwości, ale jestem już daleko od sceny. Choć uwielbiam chodzić do teatru i przyznaję, że za nim tęsknię. Tym bardziej, że byłam dobrze oceniana jako studentka, zwłaszcza śpiewająca, ale to przepadło.
Jednak przygotowanie wokalne chyba przydaje się w lektorstwie.
Owszem. Mieliśmy we Wrocławiu również zajęcia z radia. To był cudowny teatr wyobraźni. Przed mikrofonem opowiadaliśmy na przykład o wietrze. Należało się do zajęć przygotować, a czasem improwizować. I to dopiero było wyzwanie. Wyjaśniono nam technikę pracy z mikrofonem, ale generalnie mikrofonu nauczyłam się później, w pracy.
W tamtym czasie wszyscy uczyli się od siebie nawzajem – także telewizji. Wspomniałaś kiedyś o Francuzach z Canal+ przekonanych, że świetnie znają się na robieniu telewizji, podczas gdy równie dobrze wychodziło im urządzanie weekendowych imprez.
Tak było! Ach! Niebawem obchodzimy z mężem kolejną rocznicę ślubu i znajomi zapytali o nasze początki – a my jesteśmy z Canal+. On był szefem prawnym stacji, ja prezenterką.
Zaczęłam wspominać imprezy, które odbywały się co weekend; dobrze, że nie bywał na nich mój przyszły mąż, bo gdyby zobaczył mnie taką rozbawioną, to pewnie nie byłabym dziś jego żoną. Bawiłam się dobrze! (śmiech).
Francuzi w pracy dawali wskazówki czy wręcz nas pouczali. Miałam być prezenterką żywą, z ikrą, gestykulującą, a przecież wychowaliśmy się na naszych dystyngowanych prezenterkach z TVP, a nie MTV. Stawianie przed wzorami francuskimi było trudne, bo my Polacy jesteśmy znacznie bardziej powściągliwi.
Pierwsze kroki w zawodzie prezenterki stawiałam jeszcze za studenckich czasów we Wrocku w telewizji Echo, chyba pierwszej prywatnej. Przychodziłam raz w tygodniu do studia i dziękowałam na wizji sponsorom programu emitowanego na żywo. Nie było żadnego telepromptera i musiałam mówić płynnie z głowy.
Doświadczenia z czasów studenckich miały jakiś wpływ na casting do Canal+; występowałam już przed kamerą, zrobiły wrażenie moje fajne zdjęcia portretowe i to, co opowiadałam o Wydziale Lalkarskim. Francuzi bardzo cenią tę sztukę, sztukę lalkarską.
Szefem artystycznym mojego programu „Nie przegap” był przez dłuższy czas reżyser Jacek Wierzbicki. W paśmie niekodowanym anteny Canal+ zachęcałam ludzi do wykupienia abonamentu, bo mieliśmy super premiery filmowe, świetny sport i codziennie mówiłam, co będzie emitowane o 20:00 w paśmie kodowanym. Programy nie do przegapienia (śmiech).
Realizowaliśmy przez jakiś czas na potrzeby „Nie przegap” krótkie formy filmowe; na przykład przed „Wieczorem horrorów” zostałam odpowiednio ucharakteryzowana i robiliśmy ujęcia na cmentarzu. Przed wieczorem kina kostiumowego pojechaliśmy z kamerą do Łazienek i występowałam na łodzi, w pięknym stroju damy. Poszukiwaliśmy czegoś nowego, wprowadzaliśmy odrobinę aktorstwa zamiast klasycznej prezentacji.
Mieliście chyba sporo swobody.
Tak. Szukaliśmy oryginalnej formy dla mego programu. Robiłam wywiady. Króciutkie. Na przykład przy okazji transmisji koncertów, które oferowaliśmy widzom, miałam okazję rozmawiać z młodziutkim zespołem Myslovitz, z Kayah, Kasią Nosowską. Byli też aktorzy: Katarzyna Skrzynecka, Paweł Deląg, Maria Seweryn oraz twórcy polskiej wersji językowej niezwykle przed laty popularnego serialu „Przyjaciele” - aktorzy dubbingowi i reżyserka Miriam Aleksandrowicz. Te wywiady to było fajne zawodowe doświadczenie.
Cieszył mnie wtedy każdy dzień pracy, spotkania i rozmowy z ekipą techniczną, na przykład z operatorami kamer, takie absolutnie ludzkie.
Czyli nie było klimatu korporacji?
Wówczas nie, tym bardziej, że większość ekipy produkcyjnej tworzyli młodzi ludzie. Oczywiście, część musiała posiadać większe doświadczenie, więc wielu techników ściągnięto z Woronicza. Niektórzy pracowali i tam, i w Canal+, a później przeszli do TVN, Wizji TV, Polsatu… Bywam kilka razy w tygodniu w Canal+ i czasem spotykam moich chłopaków od kamer; jeszcze mnie rozpoznają (śmiech).
Na pewnym etapie dyrektorem programowym stacji był krakowski reżyser Krzysztof Jasiński – i wtedy dopiero były pod Warszawą imprezy, na przykład z gryzieniem szklanek!
Krew się nie polała?
Byłoby barwniej (śmiech), ale obyło się bez krwi.
A czy miewałaś kolizje pomiędzy pracą na wizji, a dubbingiem i lektorstwem?
Trochę blokowało mnie to, że zdaniem szefostwa nie powinnam, jako twarz Canal+, udzielać się w dubbingu u konkurencji. Na przykład w Polsacie leci „Spider Man”, a w tyłówce Renata Dobrowolska jako Mary Jane…
Dostaję rolę i gram, ale nie wiem, gdzie to będzie emitowane. Jestem aktorką do wynajęcia. Wprawdzie nie podpisywałam z Canal+ żadnej lojalki, ale przejęłam się sytuacją i od czasu do czasu rezygnowałam z fajnych robótek, przez co nie zapraszano mnie już tak często, jak dawniej. I tak w drugiej połowie lat 90. pomału zaczął się kończyć dubbing.
I to spowodowało, że wygasiłaś pracę w telewizyjnym okienku?
Zrezygnowałam dlatego, że urodziłam Anielę, a potem Franka. Byłam chyba pierwszą prezenterką, która występowała przed kamerą z ciążowym bębenkiem. Francuzi nie mieli z tym problemu. Ale wdzięczyć się do kamery więcej nie chciałam.
Pozostając w dziale autopromocji zaczęłam czytać zwiastuny programów. Otworzył się też dla mnie rynek reklam. Zabierałam moje maleńkie dzieci w nosidełkach na nagrania. Na początku lat dwutysięcznych bardzo intensywnie reklamowały się różne pisma, wśród nich „Tina” czy „Świat Seriali”. To były moje tytuły, które co tydzień potrzebowały nowych spotów.
Tygodniki, różne kosmetyki, słodkości… było tego dużo. Nawet auto. Robert Czebotar powiedział mi kiedyś, że chyba jako pierwsza kobieta brzmiałam w reklamie samochodu. To był Citroen C5. Większości produktów jednak nie pamiętam. Nigdy ich nie kolekcjonowałam (śmiech).
A potem zaczęło się czytanie filmów. Trwa do dziś i to jest praca, o której marzyłam. Czytam głównie dokumenty; także dużo audiodeskrypcji oraz kilka audioprzewodników do muzeów. Również fabuły, ale akurat w tym lepsi są faceci. Basia Kałużna swego czasu wspomniała, że gdy czyta film, to ponoszą ją emocje… Kurczę – tak, nas aktorki ponoszą emocje. Gdy pracuję przy fabule, to zazwyczaj są postaci, które lubię bardziej i mam wrażenie, że sprzedaję to głosem, że ich kwestie wypowiadam cieplej. Przyznaję, to jest mega nieprofesjonalne. Opanować to jest wyzwaniem, które sobie stawiam. Uważam, że faceci-lektorzy pracują z większym emocjonalnym dystansem.
- Nie to, że strzegę tajemnic zawodu i doskonale wiem, ale nie powiem. Tylko po prostu nie wiem – mawiał Tomasz Knapik. Czy po kilku dekadach czytania możesz wskazać, czego należy się wystrzegać, a co jest pożądane? Na przykład w reklamie.
W pracy nad reklamą najczęściej słyszałam wskazówkę, żeby czytać na uśmiechu. Nie słodko, lecz na uśmiechu, bo to najlepiej się sprawdza. Ale należę do zawodowców, którzy – jak Tomasz Knapik – nie potrafią udzielić porad. Sama uczę się stale. I prawdę mówiąc, dziwię się tym lektorom, którzy po kilku latach obecności w fachu mają odwagę szkolić. Ryzykowne. Jesteśmy w tym zgodni – ja i moi doświadczeni koledzy.
Social media sprzyjają intensywnej autopromocji. Ale nie należysz do osób rozpychających się łokciami…
Jest mi dobrze z tym, co mam. Ufam, że jak coś się w pracy skończy, to pojawi się coś nowego, może ciekawszego. Nie szukam tego za wszelką cenę. Już doświadczyłam tak wiele!
Swego czasu dane mi było prowadzić różne konferencje prasowe. To było na poważnie. Nieco swobodniej pracowało się, prowadząc konferansjerkę na imprezach różnych firm. Także na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. W dorobku mam też kilka zlotów harley’owskich. Fajne wpomnienia. Zawsze towarzyszył mi mikrofon! Kto wie, może to kiedyś wróci? Ale nic na siłę.
Inna rzecz z pielęgnowaniem relacji, również tych zawodowych. O to się staram. Uwielbiam rozmawiać z realizatorami, uwielbiam ich poznawać. Ciekawią mnie ludzie.
Oczywiście mam zawodowe marzenia – chciałabym czytać więcej ciekawych audiobooków, ale wiem, że ten rynek jest zalany tanią treścią. Wolałabym wartościową, dobrze przetłumaczoną literaturę. A propos tłumaczenia – boleję nad tym, że widzę obniżającą się z roku na rok jakość tekstów. To chyba efekt szukania oszczędności. Dostajemy czasem kiepskie, nieadiustowane teksty filmów dokumentalnych. Słabo pracuje się z takim materiałem. I obawiam się, że widzowie będą oceniać za to mnie.
Duża część widzów wciąż myśli, że lektor jest zarazem autorem tekstu i mówi „od siebie”.
No właśnie! Pomimo, że jest napisane, kto opracował tekst. Ja wciskałabym taki kit? Sama cierpię czytając coś, z czym się nie zgadzam. Ale to nie jest moja robota i nie powinnam poświęcać czasu na poprawki. Gdy rozmawiam z lektorami widzę, że ten problem narasta.
Może lepiej, że odeszłaś od aktorstwa, bo chyba nie leżałoby w Twojej naturze chodzenie na castingi.
O Jezu! Nie, nie, wykluczone. Nie lubię wyścigu i naginania się do czyichś wyobrażeń. Owszem, swego czasu wzięłam udział w kilku castingach, ale już ich unikam.
Niektórych to nakręca, bo przy okazji mogą się spotkać ze znajomkami, poplotkować. Podobnie, jak dawniej w bufetach studiów dubbingowych. Przy jedzeniu i piciu dowiadywałam się od ludzi, co się dzieje w teatrach, słyszałam czasem plotki, i myślałam: „Boże, jak dobrze, że mnie tam nie ma!”
W kabinie lektorskiej można schronić się przed wyścigiem?
Przez okienko widzę jedynie realizatora, a czasem jesteśmy kompletnie odcięci od siebie i od świata. Nie wiem, co się dzieje na zewnątrz. Czytając przez kilka godzin pojęcia nie mam, czy spadł deszcz, czy jest upał. Nie jest to wtedy istotne. Tak, uwielbiam tę atmosferę. Tę intymność. Lubię to… mikrofon i ja! To mnie raduje.
Nagrywanie reklam też potrafi przynosić frajdę, bo najistotniejsze są spotkania. Reżyser ma taką koncepcję, klient trochę inną, a realizator sugeruje im, że propozycja lektora może być najlepsza (śmiech). A zwykle i tak najlepsze jest pierwsze podejście.
Nie wymęczony, dwudziesty dubel. Miewałaś ze strony agencji reklamowych jakieś dzikie sugestie w stylu: „spokojnie, ale dynamicznie”?
Oczywiście, że się zdarzały.
Wtedy głęboki oddech i…?
Robię tak, jak uważam. Polegam na intuicji.
Czytanie filmów dokumentalnych przynosi zapewne więcej satysfakcji? Wtedy Ty prowadzisz.
Myślę, że tak, bo jestem wtedy prawdziwsza. Czytając reklamę coś kreuję, a czytając film jestem sobą. Nie muszę niczego udawać.
Właśnie – gdy rozmawiamy mam wrażenie, że Twoje brzmienie zawodowe i prywatne jest bardzo bliskie. Mawia się, że dzięki aktorstwu można być każdym. Za to dzięki czytaniu dokumentów można wchłaniać szerokie spektrum wiedzy.
Posiadam tę wiedzę w danym momencie, bo wielu szczegółów nie zapamiętuję. Czasem interesujące rzeczy zapadają w pamięć i dzielę się nimi z rodziną lub znajomymi.
Bywa, że w ciągu jednego dnia przenoszę się do średniowiecznej Anglii, potem do gabinetu weterynaryjnego gdzieś na Alasce, a w innym dokumencie czytam o zagadnieniach dotyczących edukacji seksualnej. Nie odmawiam takich produkcji, bo uważam, że należy o tych rzeczach mówić, trzeba uczyć społeczeństwo. Nie mówię o pornolach, ale o edukacji; dzięki filmom duńskim, niemieckim czy holenderskim można naprawdę posiąść wiedzę.
Cóż, zdarzało mi się czytać płytkie i głupie serie. Przedstawiałam się wówczas pseudonimem, bo nie chciałam firmować ich swoim nazwiskiem. Ale poza tym czytam bardzo dobre dokumenty i dostaję również świetnie napisane teksty. Jestem tak usatysfakcjonowana, gdy kierownik produkcji przysyła mi tekst, sprawdzam, kto go napisał - mam ulubionych tłumaczy – i już się cieszę, że będę na tym materiale pracować!
Ale czytam także modlitwy, wiesz? W zasadzie modlę się przed mikrofonem. I na to jest zapotrzebowanie.
Czujesz się zrealizowana, ale rozumiem, że do pełni frajdy można Ci życzyć więcej wartościowych audiobooków?
Tak, dobrej literatury. Choć obawiam się, że wszystkie klasyki są już przeczytane, a klasykę literatury lubię najbardziej. Marzy mi się na przykład czytanie powieści Doris Lessing.
A sensacja? Remigiusz Mróz szybko pisze, więc zawsze jest coś nowego (śmiech).
Nie znam książek tego autora, ale mogę sobie życzyć właśnie audiobooków. Bo śpiewać pewnie już nie będę… no, chyba, że odważę się na wieczorze muzycznym podczas Ogólnopolskiego Spotkania Lektorów, ale po jakimś winku (śmiech).
Zdjęcia: Przemysław Strzałkowski / Polscylektorzy.pl
Asystent planu: Renata Strzałkowska
Brak komentarzy